UTRACONE ŻYCIE

17:53:00 alinadobrawa 0 Comments

Nigdy nie chciałam się tutaj dzielić tak prywatnymi sprawami. Wiem, że poprzez pisanie bloga, wiecie o wielu sprawach z mojego życia, ale są rzeczy, o których pisać nigdy nie chciałam. Jednak po upływie pewnego czasu i rozmowie z kilkoma osobami wiem, że ten wpis powinien się pojawić, bo może po prostu komuś pomóc. Ja sama prawie dwa lata temu szukałam wsparcia u kobiet po podobnych przejściach. Rozmowa, choćby ta mailowa pomagała, przynosiła ulgę. Wiedziałam, że nie jestem sama i nie tylko ja przez to przeszłam.
O tym, co się wydarzyło, pokrótce już raz napisałam, chcąc szczerze wytłumaczyć moją dłuższą nieobecność na blogu. Jednak na podzielenie się wszystkim, co się wydarzyło, nie byłam gotowa i szczerze, nie chciałam wtedy tego.
Od tamtego momentu minęło już trochę czasu. Czas leczy rany i choć nigdy nie zapomnę i nie przestanę się zastanawiać, dlaczego tak się stało, to pogodziłam się już z tym, że straciłam moją drugą ciążę.
Nie planowaliśmy dziecka w tym czasie, ale po pierwszym szoku, od razu przyszedł ogrom szczęścia. Los zdecydował za nas, a my z radością to przyjęliśmy.
Początkowo dosłownie nie mogłam uwierzyć, pierwsza noc ze świadomością, że jestem w ciąży, była pełna moich myśli, obaw i niewiadomych, ale cieszyłam się, bardzo się cieszyłam i już ogromnie pokochałam to maleństwo.

Problemy zaczęły się praktycznie od samego początku. Już badania krwi, które robiłam na własną rękę, nie wychodziły, tak jak powinny. Wtedy jeszcze się nie bałam. Wiadomo, początki bywają różne i byłam pewna, że lada moment wszystko się unormuje. Tak się jednak nie stało. Pierwsza, druga i kolejna wizyta w gabinecie lekarskim nie zostawiała złudzeń, że coś jednak jest nie tak. Ciąża od pierwszego badania, cały czas była zdecydowanie mniejsza, niż powinna. Wtedy strach zawładnął mną już całkowicie.
Bałam się każdego dnia. Nikomu nic nie mówiliśmy, musiałam udawać przed własnymi rodzicami, że wszystko jest dobrze, kiedy tak naprawdę nie potrafiłam już skupić myśli na niczym innym.
Mimo ogromnych obaw nadzieja nie opuszczała mnie do ostatniego dnia. Nawet kiedy stało się najgorsze, jadąc do szpitala, wierzyłam jeszcze, że sytuację uda się opanować. Lekarze i położne również kazali do samego końca być dobrych myśli, choć wydaję mi się, że już wtedy wiedzieli, jak to wszystko się skończy. I stało się to, czego tak nie dopuszczałam do myśli, czego się bałam i co było największym koszmarem. Poroniłam.
Źle to wszystko zniosłam, po wyjściu ze szpitala, szybko wróciłam tam ponownie, a pobyt w tym miejscu działał na mnie bardzo źle. Psychicznie miałam już naprawdę dosyć. Widok ciężarnych kobiet, odgłosy z porodówki, naprawdę nie ma nic gorszego dla kobiety, która właśnie straciła dziecko niż pobyt w takich okolicznościach. Z nadzieją modliłam się o zgodę na wyjście.
W końcu, kiedy udało się unormować moją sytuację zdrowotną, mogłam opuścić szpital. Po powrocie do domu we wszystkim najbardziej pomogła mi chyba Lili. Jej obecność to, że musiałam się nią zająć, sprawiało, że mimo wszystko moje dni w domu wyglądały w miarę normalnie. Chcąc nie chcąc musiałam wstać i żyć tak jak dawniej, uśmiechać się, bawić, wychodzić z domu. Były dni, szczególnie z początku, że wstanie z łóżka, było dla mnie katorgą, ale nie było wyjścia i choć z początku denerwowało mnie, że nie mogę po prostu pobyć sama, to z perspektywy czasu widzę, że przymus opieki nad Lili to było najlepsze, co mogło mnie wtedy spotkać. Po dłuższym czasie wiem, że to dobrze, że nie miałam taryfy ulgowej w codzienności. Obowiązki wychowania Lilki i prowadzenia domu sprawiły, że żyłam normalnie, zamiast leżeć i pogłębiać się w smutku.

Początki po poronieniu nie były łatwe. Kiedy zostawałam sama, bardzo często nie potrafiłam skupić myśli na niczym innym. Zastanawiałam się, dlaczego tak, dlaczego my. Najgorzej chyba było do dnia przewidywanej daty porodu. Często zastanawiałam się, jakby to było, gdyby nic złego się nie stało. Jak czułabym się w ciąży, jak rósłby brzuszek, czy mielibyśmy synka, czy córkę. Multum pytań bez odpowiedzi krążyło w moich myślach.
Czas leczy rany i tak było też w naszym przypadku. Niesamowicie dużo, jak nawet nie najwięcej we wszystkim, oprócz Lili pomogła mi też kolejna ciąża.
Pierwsze tygodnie były bardzo trudne, bałam się, że znowu może się coś stać. Czas do pierwszego badania był bardzo ciężki i stresujący. Wiadomość o ciąży bliźniaczej przeraziła i jeszcze zanim na dobre to do nas dotarło, straciliśmy drugiego bliźniaka. Strach o ciążę bardzo się wtedy nasilił, ale na szczęście wszystko się ułożyło i dziś, kiedy nasza druga córeczka tak pięknie się rozwija pod moim sercem, ja myślę, że już całkowicie pogodziłam się ze wszystkim, co wydarzyło się wcześniej. Tak się stało i nic już nie jestem w stanie z tym zrobić. Wiedząc, że już nie długo na świat przyjdzie nasze drugie dziecko, łatwiej też mi mówić o poronieniu. Stąd też właśnie teraz ten post. Teraz kiedy córeczka szaleje mi w brzuszku, ja mogę spokojnie napisać ten tekst, wcześniej po prostu nie byłam gotowa.

Najbardziej chciałbym tym wpisem przekazać, że ból mija. Jeśli ktoś mówi, że potrzeba czasu to ma rację, bo rzeczywiście mijający czas ma tu ogromne znaczenie. Pierwsze momenty są niebywale trudne, ale ten ból po stracie też jest nam bardzo potrzebny. To po prostu trzeba przeżyć. Płacz, żal są bardzo ważne i nie należy myśleć, że robimy źle, że się użalamy. Złe i przykre emocje trzeba z siebie wyrzucić.
U jednych kobiet będzie to trwało kilka tygodni, miesięcy, a u innych może lata. Każda z nas przechodzi to zupełnie inaczej.
Zapomnieć nie zapomnę nigdy. Nie da się, zresztą ja nie chce. Mam w sercu i pamięci moje malutkie aniołki i tak już zostanie na zawsze.

0 komentarze:

DZIĘKUJĘ ZA KAŻDY POZOSTAWIONY KOMENTARZ