MOJA HISTORIA KARMIENIA PIERSIĄ

Do napisania tego teksu, siadałam kilka razy. Ostatnio miesiąc temu i później często zapominałam, żeby dokończyć, ale ostatnie poruszenie na ten temat mnie zmobilizowało. Tak więc w końcu skończyłam, by dać Wam poznać jak to było ze mną i Lili w sprawie karmienia piersią.

Lilia karmiona tylko moim mlekiem była przez zaledwie 2 i pół tygodnia, a przez następne niecałe 3 była już dokarmiana mlekiem modyfikowanym. Tak jak wzrastała liczba podań butelki tak samo malało przystawianie do piersi.

Zacznijmy od początku. Pierwszy raz nakarmiłam Lili jakieś 7 godzin po porodzie, cudownie to wspominam. Wspaniałe uczucie, które było dla mnie wynagrodzeniem porodu. Mleczka było dużo, a Lili idealnie radziła sobie ze ssaniem. Stworzyłyśmy zgrany duet. Najadła się, odsapnęła i błogo zasnęła, a ja poczułam, że odniosłam mały sukces. Po raz pierwszy nakarmiłam swoją córkę.
To niestety koniec pozytywnej części mojej historii. Czar prysł przy drugim karmieniu. Pełna entuzjazmu, zadowolona chcę znowu nakarmić Lili i po chwili ssania zaczyna boleć. To nic, jestem matką, dzielną matką, zaciskam zęby, łzy płyną po policzkach, ale karmię. Lili głodna, więc muszę ją nakarmić, wytrwałam. Lili się najadła, a ja byłam górą, że się nie poddałam.
Przy następnym karmieniu użyłam już nakładek i na chwilę znów było dobrze. Z jednej strony sobie pomogłam z drugiej zakończyłam karminie "czystą" piersią. Przez dwa dni karmiłam na zmianę. Raz z nakładką, raz bez. Kiedy sutki już nie bolały, a krew nie leciała jedno karmienie przywracało wszystko. Później już Lili sama wybrała. Kiedy chciałam jej podać pierś bez nakładki nie było mowy, by chwyciła. Przyzwyczaiła się po prostu.
Kiedy na nowo zrozumiałyśmy się z Lili i karmienie jakoś zaczęło nam wychodzić, napotkała mnie kolejna przeszkoda. W trzeciej dobie dostałam nawału pokarmu. Coś tam o tym czytałam, więc można powiedzieć, że teoretycznie byłam na taką możliwość przygotowana, ale tak mi się tylko wydawało. Po przebudzeniu nie poznałam swojego biustu. W ciąży urósł, wiadomo jednak przy nawale zrobił się gigantyczny. Do tego ból i ciągłe uczucie napięcia. Pierwsze co mi przyszło do głowy to laktator, ale położna odradziła. Kazała wejść pod prysznic i pod ciepłym strumieniem wody masować piersi, tak też robiłam. Kilkanaście razy dziennie i pod koniec na samą myśl, że mam iść pod prysznic zaczynałam płakać. Nie miałam już sił, a musiałam, bo tak napiętych piersi Lili nie mogła uchwycić. Wszystko trwało niecałe dwie doby. Koszmarnie długie i wyczerpujące dwie doby.
Od tej pory znowu jakoś zaczęło nam iść. Oczywiście cały czas z nakładkami. Ja piersi miałam już całkowicie wygojone, ale Lila nie potrafiła już bez nich uchwycić. Tak więc niby miałam wygodę jaką jest karmienie piersią, ale cały czas musiałam myć i wyparzać nakładki, jak z butlą.
Po tygodniowym pobycie w szpitalu, w końcu wróciłyśmy z Lileczką do domu. Karmienie szło nam dobrze. Położna dała kilka cennych wskazówek, a Lili pięknie piła, a co najważniejsze, ja miałam bardzo dużo pokarmu. Lila ze ssaniem cały czas nie miała problemu, 15 minut i była najedzona. Jak najadła się na noc, to budziła się dopiero rano.
Dokładnie po tygodniu od wyjścia ze szpitala, po przespanej nocy obudziłam się kiepskim samopoczuciem. Wszystko szybko się rozwinęło, bo po chwili doszedł ból głowy, nudności i temperatura. Zadzwoniłam do położnej z pytaniem, czy mogę karmić. Ta w odpowiedzi wręcz nakazała karmienie. Tak więc karmiłam, odciągałam, ale z godziny na godzinę czułam się coraz gorzej. W południe już nie miałam siły zwlec się z łóżka. Na całe szczęście M. był aktualnie na urlopie ojcowskim i cudownie spisał się jako tata i partner. Robił przy Lili wszystko, a mi tylko donosił ją na karmienie. Popołudniu było już ze mną kiepsko. Temperatura sięgnęła 40 stopni i zaczęłam widzieć podwójnie. Pojechaliśmy do lekarza, dostałam antybiotyk i naturalne zalecenia okładania piersi kapustą. W końcu pomogło, po kilku naprawdę ciężkich dniach doszłam do siebie.
Pomyślałam sobie, by to już w końcu był koniec. Oczywiście nie karmienia piersią tylko tych wszystkich problemów. Tego ciągłego płaczu, bólu, niezadowolenia. Chciałam w końcu jak na matkę przystało, zacząć normalnie dać jeść mojemu dziecku. Z uśmiechem na twarzy, przypływem endorfin i bez tej plastikowej nakładki.
Niestety zapalenie piersi spowodowało, że pokarm zrobił się jakiś jałowy. Tak jak Lili potrafiła najeść się do syta przez 15 minut, tak potem mogła ssać przez godzinę i ciągle była głodna. Na początku pomyślałam, że może mniej leci lub ona zaczęła gorzej ssać, ale po odciągnięciu mleczka i podaniu przez butelkę było to samo. Bez względu, czy podałam 30 ml, czy prawie 100 ml. Rada była jedna, podać mleko modyfikowane. Takie zalecenie dostałam też od mojej położnej. Na początku niewiele, ale z dnia na dzień w butelce było coraz więcej. W końcu Lili zaczęła protestować przy podawaniu piersi. Płakała, krzyczała, wierciła się, wiadome było, że się nie najada, ale chciałam, żeby piła chociaż trochę ze względu na witaminy.
W końcu się poddałam, tak po prostu, zrezygnowałam. Nie miałam już siły, a widok rozpłakanej Lili kiedy próbowałam jej podać pierś nie pomagał. Ja płakałam, ona krzyczała. Czas karmienia to był dla nas jakiś dramat.

Dziś nie poddałabym się. Wtedy zrobiłam to z czystej nie wiedzy, nikt mi nie pomógł, ale sama też nie szukałam pomocy. Przyjęłam wszystko tak jak się stało. Wydawało mi się, że tak musi być, teraz wiem, że w większości, karmienie siedzi w głowie.
Wiem, że może nie powinnam, ale mam trochę żalu do położnych. Zarówno do mojej jak i tych w szpitalu. Dla mojej najlepszą radą było podać mleko modyfikowane. Wiem, że na pewno chciała mi ulżyć i dbała, by Lili nie była głodna, ale może gdyby mnie bardziej zmobilizowała zawalczyłabym dłużej.

Tak jak już wspomniałam na początku, ten post nie bez powodu jest dokończony i wystawiony właśnie teraz. Jak czytam niektóre komentarze na blogach, czy gdzieś przewijające się na Facebooku to mnie krew zalewa. Dlaczego niektóre mamy karmiące piersią nie mogą zrozumieć, że innym to po prostu nie wychodzi lub nie mogą. Gdzie tam, po co pytać dlaczego podajesz mleko modyfikowane, lepiej od razu zmieszać Cię z błotem i napisać najgorsze. Oceniać zawsze jest najłatwiej.

Wczoraj też pierwszy raz trafiłam na tekst, który opisuje jakim to mleko modyfikowane jest złem (dla zainteresowanych: TUTAJ). Poważnie? Dla mnie i mojego dziecka to ratunek. Tak samo jak dla wielu innych kobiet, które w ogóle nie mogą karmić. W teksie od myślnika wypisane są przykłady chorób na jakie może zachorować dziecko w przyszłości, czytam i ryczę.
Skoro mleko modyfikowane jest takie złe to co ja mam podać dziecku? Przecież to też mleko. Nie trucizna, czy pasza dla świń, jak można czasem przeczytać. Wiadomo nie jest tak wartościowe jak mleko mamy, ale dzieci też się na nim rozwijają. I żeby było jasne, ja nie namawiam do karmienia mlekiem modyfikowanym.
Kiedy trafiam na te teksty jak i takie, w których mamy tak wspaniale opisują karmienie piersią jest mi smutno, ale też pogłębia się we mnie złość, że wtedy tak łatwo odpuściłam. Dla matek, które nie mogą karmić piersią, nie ma innego wyjścia niż podanie mleka modyfikowanego, a wpajanie im, że robią źle nie pomaga, a tylko pogrąża je w myśleniu, że są najgorsze. Nie było łatwo, ale może już nie wiele drogi zostało mi do pokonania, a ja się poddałam. I ciągle siedzę i myślę, patrzę na Lili, a w głowie mam myśli, czy ona będzie kiedyś w przyszłości przeze mnie cierpieć.

Bardzo chciałbym karmić piersią. Już nawet kilka razy mi się to śniło, że laktacja wróciła, a ja się tak cieszyłam. Niestety nic już tego nie przywróci, a ja dzięki tej całej nagonce mam żal za każdym razem kiedy przyrządzam butelkę. Mimo wszystko widok zdrowej i książkowo rozwijającej się Lili wynagradza wszystko.

Ostatnio wychodzę z założenia, ze każda matka na początku swej rodzicielskiej drogi powinna mieć wpajane, że jeśli drugiemu dziecku nie dzieję się krzywda to niech się nie wtrąca. Niech każda mama, wychowuje swoje dziecko tak jak chce, a przed krytyką może najpierw zapytajmy dlaczego tak się dzieję? Są kobiety, które potrafią zakatować własne dzieci, przypalać papierosami, czy pełno innych rzeczy o których nawet nie chce pisać, ale określenie "zła matka" najlepiej zostawić mamie, które podaje mleko modyfikowane.
Ciekawe nie? I takie smutne za razem.
I na koniec mała prośba. Może tak więcej życzliwości, wszystkim nam będzie wtedy łatwiej i weselej.

20/52 - 2014

PORTRETY MOICH DZIECI, RAZ W TYGODNIU, CO TYDZIEŃ

20/52 - 2014

PIERWSZE ZACZEPKI


25

Dziś mama ma swój dzień :). Lubię urodziny choć pewnie do czasu :).
Dziś już 25, ale wcale się na tyle nie czuję.





SPOTKANIE MAM BLOGEREK W POZNANIU

Cytując Anię (z bloga: PRZEWIJAK) w sobotę "wyszłam z bloga" :). Pierwszy raz i oczywiście z córką.
Całe spotkanie zorganizowała Marta (autorka bloga: TOMI & TOBI). Szczerze podziwiam i gratuluję, bo napracowała się strasznie. Oczywiście finał był świetny. Nie mam porównania, ale bardzo mi się podobało.
W końcu, mogłam porozmawiać z ciocią Lili, czyli Izą (z bloga: NIE TYLKO RÓŻOWO). Tak, jesteśmy rodziną i nawet mieszkamy w tym samym mieście, ale do tej pory nie miałyśmy okazji się bliżej poznać. Wszystko zmieniło się dzięki spotkaniu blogowemu. Nareszcie spotkałam się też z Anią i jej synkiem Ksawerym, którym Lili bardzo się zainteresowała :). I tak nie nagadałyśmy się tyle ile chciałam.

No dobrze, a teraz trochę szczegółów. Spotkanie odbyło się w centrum rozrywki - Madagaskar w Poznaniu (strona internetowa: TUTAJ). Jak na spotkanie z dziećmi miejsce Marta wybrała idealne. Ja byłam tam pierwszy raz i całość zrobiła na mnie spore wrażenie. Jestem pewna, że tam wrócę. Całe spotkanie trwało od 10.00 do 14.00 i cały ten czas zleciał mi bardzo szybko. Głównie dlatego, że ciągle musiałam uważać na Lili. Mała oszalała kiedy mogła raczkować jak szalona po macie i zaglądać do zabawek. Puściłam ją i już jej nie było. Jak się zmęczyła to chciała być tylko na rękach, bo jednak ludzi sporo i chyba była przestraszona. Zresztą chyba wszystkie dzieciaczki były pod wrażeniem tak kolorowego miejsca. Był też gość specjalny, czyli Król Aleks. Troszkę poplotkowałam z niektórymi mamami, ale zdecydowanie mi mało. Oczywiście była kawa, herbata zimne napoje i mnóstwo słodkości w tym tort zrobiony przez Izę, który osobiście dowiozłyśmy :). Były też losy, a uzbierane za ich zakup pieniążki trafią na konto chorego Wojtusia (więcej o Małym Bohaterze: TUTAJ).
Zapraszam na relację.








I zdjęcia wykonane przez Patrycję, czyli WEGNER-KEILING PHOTOGRAPHY (blog: TUTAJ i Facebook: TUTAJ).












Dziękuję wszystkim sponsorom spotkania za upominki.




Sponsorzy spotkania:
Brunio
MaBiBi
CzuCzu
Ojtyty

19/52 - 2014

PORTRETY MOICH DZIECI, RAZ W TYGODNIU, CO TYDZIEŃ

19/52 - 2014

TAKA POWAGA