23/52 - 2014

PORTRETY MOICH DZIECI, RAZ W TYGODNIU, CO TYDZIEŃ

23/52 - 2014

PIERWSZE URODZINY


4 CZERWCA 2013

Lubię czytać tego typu posty, zawsze tak bardzo mnie wzruszają. Tyle w nich emocji i uczuć.
Dziś zapraszam na moje wspomnienie dnia, w którym na świat przyszła Lili. Tyle strachu i przelanych łez. Pobyty w szpitalu, mnóstwo leków, leżenia i błagania, aby została u mamy jak najdłużej. Potem przyszła połowa maja, a ja zaczęłam z niecierpliwością przebierać nogami i mówić do brzuszka, że jestem gotowa i czekam :).

Lili, której śpieszno było w 30 tygodniu ciąży, postanowiła zostać u mamy, aż do 41. Cieszę się, choć pod koniec z niecierpliwości już wariowałam. Tak chciałam ją mieć przy sobie, zobaczyć i dotknąć. Za nic uwierzyć dziś nie mogę, że to było rok temu. Tyle czasu minęło, dosłownie jak jeden dzień. Uwierzyć nie mogę :).

MOJE WSPOMNIENIE DNIA 4 CZERWCA 2013

Budzi mnie delikatny skurcz brzucha. W ciągu ostatnich dni było ich sporo, ale teraz od razu podejrzewałam, że to właśnie to (kobieca intuicja istnieje naprawdę). Pod ręką był telefon. Jest punktualnie 4.00 rano. Odkładam, zamykam oczy i czekam. Kolejny skurcz, patrzę i jest 4.12. Notuję, odkładam i dalej czekam. Im bliżej końca kolejnych 12 minut, tym bardziej się denerwuję. Dokładnie o 4.24 następny skurcz, a więc jest. Zaczęło się, rodzę.
Dziś już o tym wiem, ale wtedy za nic w świecie to do mnie nie dochodziło. Nie mogłam uwierzyć, że się zaczęło. Wstałam, zmieniałam pozycję, czekałam i kiedy skurcze dalej były regularne zaczęłam już przygotowania do wyjazdu, do szpitala. Mimo tego wszystkiego stwierdziliśmy, z M. że ma jechać do pracy, a ja w razie czego zadzwonię po niego. Nie ma, aż tak daleko, a ja liczyłam, że może jeszcze sytuacja się uspokoi. Tak więc on pojechał, a ja wzięłam prysznic, umyłam włosy, dopakowałam torbę do końca. Skurcze cały czas były regularne i pojawiały się co 10 lub 12 minut. Kiedy wszystko miałam już przygotowane, zadzwoniłam do lekarza i opowiedziałam co się dzieje. Ten natychmiast, zdecydowanym głosem rozkazał jechać do szpitala.
Miał taki ton, że się przestraszyłam. Wtedy pierwszy raz tak na poważnie do mnie doszło, że się zaczęło i już nic tego nie zatrzyma. Szybki telefon do M. i już czekałam jak na szpilkach. Zanim przyjechał jeszcze raz sprawdziłam, czy mam w torbie wszystko. Przejrzałam dokumenty, a na koniec obeszłam sobie cały dom. Byłam w nim sama ostatni raz. Śmiałam się i denerwowałam na zmianę.
Przyjechał M. i jeszcze trochę potrwało zanim wyjechaliśmy. W drodze do Poznania zatrzymaliśmy się jeszcze w szpitalu, w miejscowości gdzie mieszkamy, bo miałam tam ostatnie wyniki do odebrania. W czasie jazdy przytrafiło się już kilka silniejszych skurczów.
Do szpitala (Kliniki św. Rodziny w Poznaniu) dostaliśmy się sprawnie i szybko. Na miejsce dotarliśmy w okolicach 11.00. Myślałam, że przyjęcie pójdzie tak samo szybko, tym bardziej, że mój lekarz już dał znać, że przyjadę, ale niestety trafiliśmy na dzień, w którym rodzących było bardzo wiele. O ile dobrze pamiętam czekaliśmy godzinę, zanim mnie przyjęto.
Od tego czasu wszystko poszło już w miarę sprawnie, ale dosyć długo. Wypisanie dokumentów, badanie i wywiad. Przyjęli mnie oczywiście, ale na początek na ginekologie ponieważ cała reszta była zajęta. Po przebraniu się zrobiono mi KTG. Potem jeszcze chwilę posiedziałam z M. na korytarzu i w końcu mogłam się udać na porodówkę.
Niestety sama, bo nie była to sala, w której miał się odbyć nasz poród rodziny tylko zwykła porodówka. Sale do porodów rodzinnych były zajęte, a przed nami była jeszcze jedna para oczekująca. Tak więc miałam sobie leżeć i czekać. I właśnie dlatego, że nie były to zamykane pokoje, a jedynie pomieszczenia oddzielone ścianami M. nie mógł być ze mną. Strasznie tego żałuję, bo przez najgorszy czas leżałam tam całkiem sama.
Na porodówkę dotarłam o 16.00. W momencie przyjmowania na sale znów miałam krótki wywiad z położną i w tej chwili złapał mnie pierwszy bolący skurcz. Zaczęły się też już powtarzać co 3-4 minuty. Całe przyjęcie trwało jakieś 10 minut i po tym czasie w końcu mogłam się położyć. Na leżąco było mi zdecydowanie lepiej. Skurcze robiły się już coraz mniej znośne, ale położna stwierdziła, że na lek przeciwbólowy jest zdecydowanie za szybko i jedyne co mogła mi zaproponować to Dolargan. Nie wiedziałam co to, ale oczywiście się zgodziłam. Tak jak wytłumaczyła położna, tak się stało. Lek nie uśmierzył bólu, ale w miłym stanie pozwalał przeczekać czas między bolesnymi skurczami. Rzeczywiście było lepiej, lek dawał swego rodzaju odprężenie.
Leżałam sama i płakałam. Z bólu, ze strachu co mnie czeka. Nie mogłam się pogodzić, że jestem tu sama, a M. sam na korytarzu. Mieliśmy być razem, taki był plan. Błagałam w myślach, aby w końcu przyszła położna i powiedziała, że możemy się udać na salę porodów rodzinnych.
Jednak nic z tego. Położnej nie było, a ból stawał się już nie do zniesienia. Z każdym kolejnym skurczem myślałam, że kolejnego już nie wytrzymam. Stwierdziłam, że muszę wstać. Myślałam, że może jak zmienię pozycje będzie lepiej, a jak nie to może wymuszę coś przeciwbólowego i koniec. Chciałam wstać, ale sama nie mogłam. Przyszła położna i pomogła mi. Udało się, ale dopiero usiąść i w tej chwili stwierdziłam, że już nie wstanę, nie dam rady. Położna nalegała, że mi pomoże, że pójdę sobie pochodzić, albo posiedzę na piłce, ale ja już zaczęłam bezsilnie ryczeć z bólu i krzyczeć, że nie dam rady wstać i chce się położyć z powrotem. W tej chwili przybiegła kolejna położna i razem chciały pomóc mi wrócić do pozycji leżącej, ale ja nie mogłam się już ruszyć. Wtedy coś je tknęło i zawołały lekarkę. Przybiegła i wystarczyło jedno spojrzenie. Usłyszałam tylko: "pani rodzi!".
Z bezsilności zaczęłam płakać jeszcze mocniej. Już się zupełnie nie kontrolowałam. Wpadłam w jakiś amok. Przecież miał być poród rodzinny, lek przeciwbólowy. Przecież dopiero co mnie tu przyjęto, wiec jak już rodzę?
Jednak nikt mnie już nie słuchał. Akcja szybko się rozwinęła, zbiegły się położne. Co działo się dokładnie, nawet nie pamiętam. Wiedziałam, że bez M. nie urodzę. Oprócz płaczu doszła panika i zaczęłam wręcz błagać, aby M. mógł przyjść i, że nie chce być tu bez niego. Położne i pani doktor spojrzały na siebie i jedna zapytała jak się nazywa. Nie wiem ile trwało to dokładnie, ale M. pojawił się błyskawicznie, a ja przywitałam go ze łzami w oczach i prośbą, aby coś zrobił, bo tak strasznie mnie boli. Od razu, kiedy stanął przy łóżku, wszystko było gotowe i pozwolono mi przeć. Była godzina 18.00, czyli zaledwie 2 godziny od przyjęcia na porodówkę.
Myślałam, że ból skurczów, jakie miałam był najsilniejszym bólem, jaki mogę znieść, ale niestety się myliłam. Ból przy parciu jest nie do opisania. Chciałam rodzić w ciszy, a krzyczałamTak się właśnie skończyło twierdzenie położnej, że na lek przeciwbólowy jest za wcześnie. Pierwsze dwa parcia były straszne, ale najgorsze czekało mnie przy trzecim, kiedy to przeszła główka. Nawet, teraz kiedy to pisze i wspominam, przechodzą mnie ciarki. Został jeszcze ostatni raz i na całe szczęście, bo jestem pewna, że dłużej nie dałabym rady. Nie miałam już sił.
4 parcie, godzina 18.13. Jest, nasza córka. Lilia Estera - 2940 g i 51 cm.
Malutka, czyściutka i płacząca, nasza idealna.
Jedyne, na co miałam siły to zerknąć, czy na pewno to dziewczynka i potem głowa sama mi opadała. Zresztą i tak od razu ją zabrali na badanie i ubranie.
Ja myślałam, że wszystko co najgorsze mam już za sobą, ale pozostało urodzić łożysko, co o dziwo poszło całkiem sprawnie. Niestety nie całe i tu zaczął się problem. Od razu czekało mnie wyłyżeczkowanie, ale nie będę się na ten temat rozpisywać. Każda mama, która przez to przeszła wie, że to nic przyjemnego, a przyszłym mamą za nic w świecie tego nie życzę.

Kiedy było już po wszystkim, w końcu mogłam dotknąć i zobaczyć Lilkę. Przynieśli ją opatulona w kocyk. Taką maleńką, cieplutką. Nie spała, patrzyła na nas ciemnymi oczkami. Patrzyłyśmy obie na siebie, a ja nie mogłam się nadziwić, że jest moja, nasza. Taka piękna i przede wszystkim taka spokojna. Spędziliśmy tak trochę czasu, razem we trójkę, ale o 20.00 musiałam już opuścić salę porodową. Lili zabrano, a ja zostałam przeniesiona na sale poporodową, aby zregenerować siły. Wystarczyło mi 7 godzin i w nocy gdzieś w okolicy 1.00 przyniesiono mi Lilkę i od tamtej pory, po dzień dzisiejszy jesteśmy razem.
W szpitalu spędziłyśmy 7 dni, ze względu na podwyższony u Lili poziom CRP. Niestety przez pięć dni musiała przyjmować antybiotyk, ale na szczęście pomógł i w końcu mogłyśmy wrócić do domu.

Tyle razy słyszałam, że zapomina się ten dzień, ból, emocje. Nie wierzę, minął rok, a ja pamiętam wszystko tak dokładnie. Mam w głowie obraz sali, pamiętam jak wyglądały dwie położne, które najczęściej do mnie podchodziły. Wszystko jest takie realne i świeże, jakby się wydarzyło wczoraj.
Dziś wiem, że to dobrze, że wszystko tak błyskawicznie się rozegrało, ale wtedy byłam przerażona. Dopiero co dochodziło do mnie, że poród się zaczął, a ja już byłam na porodówce. Potem to już wiecie. Ja nie nadążałam, nie wiedziałam co się dzieje. Jeden wielki chaos i zamieszanie - tak najkrócej mogę opisać mój poród.
Jest też coś, co już do końca będzie mi się kojarzyć z tymi chwilami, to herbata miętowa. Po przeniesieniu na zwykłą sale, położna zaparzyła mi cały dzbanek świeżej miętówki. Nigdy nie przepadałam za tym smakiem, ale wtedy wypiłam cały i piłam już tylko ją, przez cały pobyt w szpitalu. Teraz za każdym razem, kiedy czuję ten zapach, mam w głowie tylko te dni.


CUD NARODZIN

Kochana Lilieczko.
Twoje narodziny są dla nas największym cudem.
Nieświadomie dajesz nam co dzień tyle szczęścia. Dzięki Tobie jesteśmy zupełnie kimś innym. Inaczej postrzegamy tyle spraw.
Dziś nie zdajesz sobie sprawy jaki jest dzień, ale o godzinie 18.13 mocno Cię przytulimy.
Ja z tatą daliśmy Ci życie, a Ty swoim rozświetlasz nasze.
Kochamy Cię ♥

Nasz cud. Mój i M.
Nasza wyczekiwana Lileczka. Upragniona, ukochana, jest z nami od roku.

41 tygodni oczekiwania i w końcu się pojawiła. 4 czerwca 2013 - pierwszy oddech, pierwszy krzyk, łzy mamy i taty.
Szczęście liczone w liczbach - 2940 g i 51 cm.

12 miesięcy zleciało jak jeden dzień. Nadziwić się nie mogę, że tyle czasu mam ją przy sobie. Mogę tulić, głaskać, całować, mówić, że kocham. Nasza jedyna.


ZWIĄZEK PARTNERSKI

Dziś po raz kolejny piszę posta, pod wpływem obejrzenia programu "Dzień Dobry TVN". W sumie włączyłam przypadkiem i akurat natknęłam się na rozmowę o związkach partnerskich, czyli o życiu we dwoje na tak zwaną "kocią łapę".

Właśnie takie życie wybraliśmy z M. i mam nadzieję, że żadna sytuacja życiowa nie zmusi nas do brania ślubu. Byłoby to na siłę, a to bez sensu. Zresztą nie ma nic gorszego, niż robienie czegoś wbrew sobie.
Dlaczego nie chcemy się pobrać? W zasadzie to nie ma takiego konkretnego powodu. Po prostu, dobrze nam tak jak jest. Jesteśmy razem już 7 lat. W ciągu tego czasu były dni lepsze jak i gorsze, pełno wspólnych wyjazdów, wspólne mieszkanie, narodziny dziecka.
Normalne rodzinne życie i co nagle miałoby tu zmienić przyrzekanie sobie przed urzędnikiem. Tylko urzędnikiem, bo jeśli już ślub, to tylko cywilny.
Do kościoła nie chodzimy i przynajmniej ja, nie mam zamiaru na jeden dzień udawać, że jestem praktykującą katoliczką i przysięgać przed Bogiem.
Co prawda, dla Lili w sprawie chrztu zrobiliśmy wyjątek, ale tu wybraliśmy dobro dziecka. Nie ma co ukrywać, że dzisiaj dziecko, które nie jest ochrzczone może to bardzo odczuć, w szkole i wśród rówieśników. Jaką Lili wybierze drogę w przyszłości to zdecyduje już sama.

Już coraz rzadziej słyszę zapytania w związku z naszym pobraniem się. Wiadomo po jakimś tam czasie bycia razem, wzięcie ślubu nadal jest dla wielu naturalną sprawą i nie dziwię się, że znajomi, czy rodzina pytali. Nie mam problemu, żeby otwarcie mówić o tym jak chcemy żyć. I na szczęście zawsze spotykam się z uszanowaniem naszej decyzji. Nikt nam na siłę nie wpiera, że źle robimy, czy nie namawia na "legalne" życie.
Szkoda mi tylko jednej rzeczy, a mianowicie nazwiska. Często słyszałam o problemach związanych z tym, że dziecko nazywa się inaczej niż matka, ja póki co jeszcze się z tym nie spotkałam, ani w urzędach, ani w przychodniach. Jednak mi jako mamie, jest trochę szkoda, że moja córka nazywa się inaczej.

Przejdźmy do sedna, bo cały czas nie napisałam o co tak naprawdę mi chodzi. Chodzi mi o dziecko, o jego postrzeganie tego, że rodzice nie mają ślubu. Tak jak powiedziała w programie Paulina Holtz, jeśli w domu o ślubie się nie mówi to dziecko nie wie co to jest. Do czasu, czyli do momentu kiedy zaczyna oglądać bajki, a w nich ślub to dosyć częsta sprawa. Wiadomo księżniczki wychodzą za księcia, Fiona za Shreka i tak dalej. Wtedy mogą się zacząć pytania o ślub rodziców.
Ten czas nadejdzie i wiem, że od samego początku będę tłumaczyć Lili, że jesteśmy z tatą szczęśliwi i nic tego nie zmieni (mam nadzieję, że to wystarczy). A jak jest z byciem rodzicami? Czy można się dzielić na rodziców po ślubie i bez ślubu? Pewnie, że nie, rodzic to rodzic.
Czy naprawdę obrączka na palcu lub jej brak może świadczyć o tym jak kochamy i wychowujemy swoje dziecko? Dla mnie to śmieszne. Nasz dom jest pełen miłości i nic tego nie zmieni.

Szkoda tylko, że społeczeństwo nadal nie jest przygotowane na takie pary. Z M. jesteśmy dosyć mocno ograniczeni jeśli chodzi o załatwianie niektórych spraw. Wspólne kredyty, rozliczanie się i pełno innych. Jednak to wszystko jestem jakoś zrozumieć, ale jeśli kiedyś któreś z nas znajdzie się w szpitalu, a drugiego nie będą chcieli wpuścić, czy udzielić informacji to cierpliwość stracę. Akurat to jest dla mnie porażka. Nawet nie będę się konkretnie rozpisywać. Mam nadzieję, że z czasem wszystko się zmieni. Głównie dlatego, że coraz więcej młodych ludzi decyduje się na takie życie, a ślub tylko dlatego, że ma pojawić się dziecko, jest podobno już dziś rzadziej spotykany niż jeszcze kilka lat temu.
Na koniec nasze kocie łapy.


22/52 - 2014

PORTRETY MOICH DZIECI, RAZ W TYGODNIU, CO TYDZIEŃ

22/52 - 2014

RADOŚĆ