26/52 - 2014

PORTRETY MOICH DZIECI, RAZ W TYGODNIU, CO TYDZIEŃ

26/52 - 2014

WAFEL NAJLEPSZY


JAK PRZYGOTOWUJĘ OBIADY DLA LILI?

O napisaniu takiego posta myślałam kilka razy. Wasze ostatnie pytania o to, jak gotuję dla Lili, przyspieszyły moje zamiary.
Tak więc przedstawiam Wam, jak to u nas wygląda, krok po kroku.

PRZYGOTOWANIE SKŁADNIKÓW
Zaczynam oczywiście od przygotowania sobie wszystkich składników.
W ich skład zawsze wchodzą: dwa rodzaje mięsa, ryż, makaron i warzywa. Wszystko (oprócz ryżu i makaronu) dokładnie myję i dzielę na mniejsze kawałeczki, aby potrzebowało jak najmniej czasu na przyrządzenie w parowarze.

MIĘSO:
Tym razem padło na filet z indyka i mięso z królika.


WARZYWA:
Warzyw jest dostępnych tak dużo, że nie ma żadnego problemu, żeby dobrać większą ilość. Za każdym razem staram się coś pozmieniać, ale mamy kilka obowiązkowych, których używam za każdym razem, czyli marchew, brokuł i zielony groszek.




PRZYRZĄDZANIE W PAROWARZE
Mięso i warzywa przygotowuję w parowarze. Dzięki temu, że mam 3-poziomowy robię wszystko za jednym razem. Makaron i ryż gotuję tradycyjnie w wodzie.

POZIOM I:
Warzywa twarde - ziemniak, marchew i korzeń pietruszki.


POZIOM II:
Mięso i szpinak. Mięso doprawiam ziołami i dodaję masło, wszystko razem zawijam w folii aluminiowej (dzięki temu jest delikatniejsze). Na górę układam szpinak.



POZIOM III:
Warzywa miękkie - brokuł, kalafior, groszek, fasolka szparagowa, szparagi i cukinia.


GOTOWANIE
W momencie, kiedy parowar jest włączony, ja gotuję ryż i makaron. Z makaronem nie robię nic więcej, ale ryż łączę z jakimś tłuszczem (olej rzepakowy lub oliwa z oliwek) i groszkiem.


PORCJOWANIE OBIADKÓW
Porcjowanie obiadków to już ostatnia czynność. Mam uszykowane 10 małych pojemników, które idealnie spełniają swoje zadanie. Mieszczą obiadową porcję i zajmują mało miejsca w zamrażarce. Do każdego pojemnika wkładam kawałek mięsa, ryż z groszkiem lub makaron i kilka warzyw.







Całkowity czas, jaki poświęcam na zrobienie takiej ilości jedzenia, to 1 godzina i 15 minut (jedzenie w parowarze potrzebuje 35 minut, żeby było miękkie). Wliczam tu już całe przygotowanie i posprzątanie. To chyba nie dużo, biorąc pod uwagę na ile dni mam zapasu. Oczywiście tak krótki czas zawdzięczam parowarowi i tu po raz kolejny będę Wam go polecać. Ja dziś nie wyobrażam sobie, aby mogło go zabraknąć w mojej kuchni. Wszystko idzie szybciej, sprawniej, a przede wszystkim jest smaczniej i zdrowiej.
Takie obiadki przygotowuję raz na 12 lub 13 dni. Porcji wychodzi 10, ale w międzyczasie, żeby Lili codziennie nie jadła podobnie, daję jej słoiczek lub zrobię coś innego na szybko, np. zupka pomidorowa, ryba z parowaru.

W kolejnym poście pokaże Wam obiadek gotowy do podania :). Nie długo pojawi się też post o tym, co i w jakich godzinach je Lili.

BEZGRANICZNA MIŁOŚĆ OJCA

Kiedy jeszcze byłam w ciąży, słuchał bicia jej serca. Przykładał dłoń kiedy pokazywała jak mocno potrafi kopać. Mówił codziennie. To właśnie tata pierwszy zobaczył Lili po narodzinach. Codziennie nas odwiedzał, by w końcu zabrać do domu.

Od samego początku są zgranym duetem. Kiedy wychodzą ząbki, to taty ramiona przynoszą największe ukojenie. Nikt lepiej niż tata nie obetnie paznokci i nie poda lekarstw. Wieczorne picie mleka, to czas tylko dla nich. Jest jeszcze tyle wspólnych spraw, o których mogłabym napisać.
Dziś Lili, słowo "tata" powtarza jak nakręcona :). Woła go całymi dniami, a kiedy w końcu go widzi, szczerze się uśmiecha.
Uwielbiam na nich patrzeć. Na tatę i córkę, zakochanych w sobie.
Dziś to już ich drugi Dzień Ojca.



25/52 - 2014

PORTRETY MOICH DZIECI, RAZ W TYGODNIU, CO TYDZIEŃ

25/52 - 2014

ZŁAPANI Z UKRYCIA


LEKARZ PROWADZĄCY CIĄŻĘ I PROBLEMY W CIĄŻY

Dziś będzie o lekarzu, w sumie to nie o jednym.
Chce poruszyć ważną kwestię jaką jest lekarz prowadzący ciążę. Na swoim przykładzie mogę stwierdzić, że to ogromne szczęście trafić w tym okresie na odpowiednią osobę. Ja go nie miałam, nie od początku.
W ciągu moich 40 tygodni ciąży miałam styczność z czterema lekarzami. Tak, aż tylu musiało się przewinąć, by w końcu trafić na odpowiedniego. Tego, który wie co robi i potrafi rozpoznać co się dzieję, a przecież każdy lekarz powinien być dobry. Niestety tak nie jest.
Mam nadzieję, że moja historia będzie przestrogą dla tych z Was, które kiedy czują się niepewnie nie szukają pomocy. Z ciążą nie ma żartów. Nie ma się co bać, żeby pytać i prosić o badania.

Od początku kiedy dowiedziałam się o ciąży (dzięki badaniu B-HCG) postanowiłam, że wybiorę lekarza, który przyjmuję na NFZ. Lekarz do którego jeździłam wcześniej (przed ciążą) był idealny, ale przyjmuje tylko prywatnie, a ja wolałam pieniążki odkładać na wyprawkę. Tak więc kiedy już wiedziałam, że zostanę mamą, poszłam do przychodni, by wybrać lekarza. Jedno wiedziałam na pewno. Musi to być mężczyzna. Niestety nie mam dobrych wspomnień z kobietami, które wykonują ten zawód. Lekarzy było trzech i tylko jednego kojarzyłam. Nawet dużo dobrych opinii jest na jego temat, ale niestety już nie przyjmował nowych pacjentek. Z pozostałych dwóch wybrałam już jak na loterii, po prostu wzięłam tego, który najszybciej mógł mnie przyjąć.
Pierwsza wizyta, podobno ta najważniejsza. Dobrze ją wspominam. Tak jak i lekarza, który okazał się bardzo miły, sympatyczny i rzeczowy. Wypytał o podstawowe sprawy, potem potwierdził, że jestem w ciąży (6 tydzień). Pogratulował, zlecił mnóstwo badań, trochę pożartował w między czasie. Fajna i przyjemna wizyta. Cieszyłam się, że go wybrałam. Moja radość trwała do końca roku. Kiedy 5 grudnia (15 tydzień ciąży) byłam u niego na kontroli nawet nie przypuszczałam, że widzimy się ostatni raz, on chyba też. Nie mogłam się umówić na kolejny raz, bo nie było zapisów na nowy rok. Trzeba było przyjść dopiero w styczniu, żeby się zapisać. Tak też zrobiłam i co się okazało? Mojego lekarza już nie ma. Nie podpisali z nim umowy i tyle.
Wkurzyłam się nie miłosiernie. W zamian za niego zaproponowali mi panią doktor. Pomyślałam, że gorzej już chyba być nie może, ale pani w recepcji tak sobie ją zachwalała i polecała, że pomyślałam, iż skoro jest taka super i w ogóle, to może warto się przełamać. Zapisałam się i pierwsze spotkanie miałyśmy 17 stycznia (21 tydzień ciąży).
Oczywiście porażka totalna. Na początek podważyła wszystkie zalecenia poprzedniego lekarza i jeszcze z pretensjami do mnie, dlaczego robił tak, a nie inaczej. Z tym, żeby być miłą miała ogromny problem, a odpowiedzi na moje pytania udzielała takich jak też byłabym po skończonych studiach medycznych, czyli po prostu nie rozumiałam nic. No, ale trudno. Chciałam się przepisać, ale pomyślałam, że może miała gorszy dzień. Nie chciałam jej od razu skreślać. Kolejne wizyty były takie same, wytrzymałam dwie. W sumie na tą ostatnią miałam już nie iść i już nawet byłam zapisana do innej przychodni. Jednak poszłam, bo wizytę w nowej przychodni miałam zaplanowaną trochę później, a zaczęłam się gorzej czuć.
Zaczęło mnie boleć podbrzusze (końcówka 29 tygodnia ciąży). Nie chciałam czekać i poszłam do niej oczywiście nie mówiąc, że miało mnie już tu nie być. Zbadała, wypytała i patrząc jak na wariatkę stwierdziła, że nie potrzebnie panikuję. Mam się położyć i odpocząć. Tak też zrobiłam. Jednak na drugi dzień było już gorzej, a do tego doszły skurcze. Kiedy chciałam się schylić, czy kucnąć to już w ogóle było kiepsko. Wiedziałam, że coś nie gra. Nie mogłam tak leżeć i nic nie robić.
Zadzwoniłam do przychodni, że chce być zbadana (jeśli kobieta w ciąży źle się czuje to w każdej przychodni mają obowiązek ją przyjąć). W ten dzień na szczęście nie było mojej "cudownej" pani doktor tylko inny lekarz. Przyjął mnie, zresztą nie miał wyjścia, ale dobitnie dał mi do zrozumienia, że nie podoba mu się, że tu jestem nie będąc jego pacjentką. Gbur jakich mało. Zbadał, stwierdził, że nie widzi nic niepokojącego, a na skurcze dał magnez. Wyszłam z mokrymi oczami.
Wtedy sobie pomyślałam, czy ja czasem na siłę nie szukam problemu, którego może wcale nie ma. Wróciłam do domu, ale nie mogłam zebrać myśli. Kilka razy specjalnie kucałam, by sprawdzić, czy ból jest mocniejszy i niestety był. Biłam się z myślami, ale w końcu zdecydowałam, razem z M. że jedziemy do innego miasta, do mojego lekarza sprzed ciąży. Była akurat środa i to jedyny dzień kiedy tam przyjmuje. Jadąc ręce mi się trzęsły. Znowu nachodziły mnie myśli, że skoro dwóch lekarzy mówi mi, że wszystko jest dobrze to może faktycznie tak jest, a ja panikuję nie potrzebnie.
Kiedy dotarliśmy na miejsce i powiedziałam co się dzieję stwierdził, że najpierw badamy, a potem porozmawiamy. Już na początku badania utwierdził mnie, że dobrze, że przyjechałam. Okazało się, że ból jest dlatego, że Lili obsunęła się sporo w dół i szykuje się, by przyjść na świat. Dobrze, że leżałam, bo chyba bym wtedy padła na ziemię. Nie mogłam uwierzyć w to co do mnie mówi, a on nie mógł uwierzyć, że przed chwilą jak i dzień wcześniej byłam u dwóch lekarzy i nic. Decyzja była szybka. Szpital, multum leków i zakaz robienia czegokolwiek, oprócz leżenia.

I właśnie tu chce Wam napisać, że jeśli czujecie, że dzieje się coś złego to szukajcie pomocy do samego końca. Nawet jeśli patrzą na Was jak na rozhisteryzowane wariatki, a przyjmują z pretensją, że zajmujecie ich cenny czas. Gdybym ja przyjęła to co mówiła pani doktor urodziłabym Lili w 30 tygodniu ciąży. Nawet nie jestem sobie tego w stanie wyobrazić.
Oczywiście ostatni lekarz został już ze mną do końca. Płaciłam za każdą wizytę, za każde badania, ale miałam zapewnioną cudowną i przede wszystkim fachową opiekę, a to jest warte tych pieniędzy.
W szpitalu spędziłam tydzień. Do czasu porodu byłam tam jeszcze dwa razy. Do 38 tygodnia ciąży w większości leżałam, ale było warto. Wygrałam, Lili urodziła się trzy dni po terminie :).

Moim lekarzem jest doktor Marek Daniel z Obornik Wielkopolskich. Do nie dawana był dyrektorem Kliniki św. Rodziny w Poznaniu, gdzie Lileczka przyszła na świat. Doktor Marek dziś jest już na emeryturze, ale nie zrezygnował z pracy. Nadal pracuję w szpitalu (w Puszczykowie pod Poznaniem), a także przyjmuję w gabinetach prywatnych w Obornikach i w Poznaniu. To prawdziwy lekarz w powołania. Mam nadzieję, że poprowadzi moją kolejną ciążę już od samego początku.