TO JUŻ NIE WRÓCI

Malutkie, niespełna 3 kilogramowe ciałko przytulone do mnie, do nas. Pierwszy płacz, pierwszy uśmiech, pierwszy ząbek. Za nami dziesiątki, a nawet setki pierwszych razów.
Na niektóre czekałam z niecierpliwością, inne były dla mnie zaskoczeniem. Dużo uwiecznione na zdjęciach, a jeszcze więcej zapamiętane w głowie. Przeżywam to wszystko ogromnie. Zresztą pewnie jak każdy rodzic, wzruszają mnie te momenty.
Pamiętam jak stresowałam się przed rozpoczęciem rozszerzania Lili diety. Już na miesiąc przed myślałam co jej podać jako pierwsze. Potem było wybieranie pierwszych naczyń i sztućców. W końcu nadszedł ten wyczekiwany dzień (jak nam poszło do zobaczenia: TUTAJ). Było we mnie tyle emocji, wzruszenia i szczęścia.
To było coś co wiedziałam, że nastąpi w konkretnym czasie, a jak było kiedy coś mnie zaskoczyło? Wróciłyśmy z Lili ze spaceru. Jak zwykle rozebrałam ją i położyłam do łóżeczka, żeby móc samej się przebrać. Wyszłam z sypialni, a kiedy po chwili wróciłam, Lili siedziała z uśmiechem od ucha do ucha :). Stanęłam jak wryta i uwierzyć nie mogłam, że tak po prostu usiadła (pierwsze pozowanie do zdjęć na siedząco: TUTAJ). Szok i niedowierzanie.

To wszystko już za nami. Już nie wróci i choć wiem, że przed nami jeszcze o wiele więcej nowego to szkoda mi. Chciałabym to przeżyć jeszcze raz. Często oglądam zdjęcia i wspominam. Wspominam i na twarzy automatycznie pojawia mi się uśmiech.
Wszystko dzieję się za szybko. Ledwo przyzwyczajam się do jednego, a już pojawia się coś kolejnego. Z chęcią spowolniłabym cały ten proces rozwoju dziecka. Dopiero co z delikatnością musiałam przytrzymywać główkę Lili przy podnoszeniu, a tu za chwile zacznie chodzić.
Brakuję mi tego kiedy mogłam ją tulić całymi dniami, nosić w chuście, czy leżeć przy niej w ciągu dnia. Tęsknie za malutkim ciałkiem, które "tonęło" w rozmiarze 56. Jak tylko o tym myślę, to tak mi ciepło na sercu.
Wszechobecne "Kiedy to zleciało?" mogłabym pisać co chwilę, bo ja naprawdę nie mogę się nadziwić kiedy to zleciało :). Pierwszy rok jest zdecydowanie za szybki. Z nieporadnego noworodka w ciągu dwunastu miesięcy wyrasta dziecko rozumne, które jest dosłownie wszędzie.





WSPÓLNE WYCHOWYWANIE DZIECKA

Mam to szczęście, że wychowali mnie oboje rodzice. Szczęście, dokładnie. Nawet nie jestem w stanie wyobrazić sobie, by jednego z nich mogło nie być. Niestety, często dzieję się tak, że jednego, czy nawet obojga rodziców brakuje. Smutne to bardzo i nie powinno się tak dziać, ale świat jest jaki jest.

Dziś jednak chce się skupić na tym kiedy dziecko, czy dzieci wychowuje dwoje ludzi. Małżeństwo, czy związek, nieważne. Ważne jest, że jest mama i tata i takie powinno być rodzicielstwo kiedy małżeństwo żyje w zgodzie, wspólnie. Musi być podział. Nie ma, że mama wie lepiej, że mama jest najlepsza. Rodziców jest dwoje i koniec.
Współpraca między rodzicami jest bardzo ważna, niestety okazuje się, że często jest trudna do osiągnięcia. Matka i ojciec bardzo często różnią się w swoich poglądach na temat wychowania, a co za tym idzie i podział obowiązków nie wychodzi najlepiej. Dla mnie opieka musi być podzielona po równo. Oczywiście w miarę możliwości. U nas jest podział, który wdrążyliśmy od razu. Nie była do tego potrzebna jakaś rozmowa, czy umawianie się. To po prostu było naturalne z naszej strony.
Uzupełniamy się w ciągu całego dnia:
RANO:
Tu nie ma wyjścia, bo po prostu M. jest w pracy. 5 dni w tygodniu, poranek jest tylko dla mnie i Lili. Mama da jeść, mama przewinie i z mamą jest zabawa. Jednak kiedy tata, jest w domu to nadrabiają, a ja mam więcej czasu dla siebie.
POPOŁUDNIE:
Popołudnie zazwyczaj spędzamy razem. Choć nie zawsze się da, bo jedno lub drugie musi gdzieś wyjechać, coś załatwić, itp. Jednak myślę, że o tej porze Lil przebywa z nami po równo.
WIECZÓR:
Z wieczorem codziennie jest tak samo. Ja zawsze kąpie i ubieram, a tata daje mleczko i układa do snu.

Mamą jestem od 15 miesięcy i widzę jaką więź przez ten czas, nawiązała Lili ze swoim tatą. Ja się pomiędzy nich nie wpasuję. To już jest taki duet.
Tak samo jak Lili ze mną. Mamy już swoje pewne zachowania, rytuały, takie tylko dla nas.
Lilia mimo, iż jest jeszcze malutka wypracowała sobie, że zabawy najlepsze są z tatą, za to masowaniem po brzuszku, rozśmieszy tylko i wyłącznie mama. W nocy najlepiej przytulić się do mamy, ale przy chorobie utuli tylko tata. Takich przykładów jest u nas pełno.
Bardzo ważne jest dla mnie (staram się tego trzymać), by przy dziecku nie podważać decyzji drugiego rodzica. Nawet jeśli się z czymś nie zgadzam, wolę to powiedzieć M. kiedy Lili nie ma obok. Teraz ona i tak nie wiele rozumie, ale lepiej się wdrążyć wcześniej. Dziecko nie może być świadkiem, kiedy rodzice nie zgadzają się ze sobą z jego powodu. Nawet najbardziej zgrane małżeństwo, w kwestii wychowania może mieć zupełnie różne poglądy i to jest jak najbardziej normalne. Jednak trzeba umieć dogadywać się i obierać wspólny front na osobności. Jednolite i zgodne podejście do tej kwestii jest sprawą kluczową.

Od kiedy mam Lilię myślę też, że jeden rodzic nie zastąpi dziecku drugiego. Mama to mama, a tata to tata i choćby człowiek na rzęsach stanął nie będzie jednym i drugim. Już nie raz czytałam jak kobiety, które samotnie wychowują dzieci piszą, że bez problemu zastępują dziecku ojca. Nie wierzę, nie przemawia to do mnie. Na pewno można dziecku to wynagrodzić, ale nie zastąpić. Osobiście gratuluję i podziwiam ludzi, którzy podjęli się rodzicielstwa w pojedynkę. Z własnego wyboru, czy niezależnie od siebie. Ja mając u boku M. nawet nie umiem się postawić w sytuacji, że miałabym zostać sama.

Moje dzieciństwo wspominam głównie z tatą. Pracował w domu, więc to jego zadaniem było zrobić mi śniadanie, wyszykować do szkoły, itp. Mama po pracy miała jeszcze dużo obowiązków, więc siłą rzeczy najwięcej czasu spędzałam z ojcem. Był długi czas, że z nim lepiej się dogadywałam. Nie chce tego u Lili. Chce, żeby mnie i M. postrzegała w ten sam sposób i na obu mogła tak samo liczyć.

PRZYTULENIE MA ZNACZENIE

"Im więcej dotyku człowiek doświadcza w okresie dzieciństwa, tym będzie spokojniejszy w życiu dorosłym."
(M. Sundelrand)

Pierwsze nasze przytulenie. Malutkie ciałko w moich ramionach, nigdy tego nie zapomnę. Szpitalne łóżko, ja zmęczona, Lili wpatrzona we mnie. Czuła się bezpieczna, była taka spokojna. Patrzyła na mnie, na nas. Mamy zdjęcia, ale ten obraz i tak do końca zostanie w mojej głowie. Tyle czekania i w końcu miałam ją przy sobie. Poznałyśmy się, jednocześnie przytulając. Taki właśnie był nasz pierwszy kontakt, nasze poznanie się.

Każdy jej płacz uspokajamy przytuleniem, głaskaniem i czułością. Od pierwszych czułości minęło już sporo czasu i dziś Lilu już sama potrafi okazać, kiedy ma ochotę na bliskość z mamą, czy tatą. Uwielbiam, kiedy wyciąga do mnie rączki, a po chwili zatapia się w mojej szyi i dekolcie. Dla mnie to przyjemność, a dla niej stabilność i poczucie, że nic jej nie grozi.
Na samym początku, Lili była w moich ramionach bardzo często. Obie tego potrzebowałyśmy. Tej bliskości i ciepła. Jednak wiadomo, z czasem dziecko ma coraz mniejszą ochotę na tulenie. Z chęcią wróciłabym do tych czasów, kiedy mogłam ją mieć przy sobie całymi dniami. Dziś nadrabiam, kiedy Lili śpi. Śpiącą przekładam ją do naszego łóżka i tuląc się razem zasypiamy. Uwielbiam ten moment. Wiem, że ona czuję, że jestem obok.

Bliskość drugiego człowieka jest nam bardzo potrzebna i pewnie nawet największy twardziel przyzna mi rację. Jednak jeśli chodzi o dziecko, to dla niego ta bliskość jest też poczuciem bezpieczeństwa. Gdy jest niespokojnie lub boi się czegoś, ukojenie znajduję w naszych ramionach. Jest stwierdzone naukowo, że dzieci przytulane przez rodziców, czy opiekunów szybciej się rozwijają i rzadziej chorują. Dowiedziono też, że wcześniaki, często dotykane szybciej przybierają na wadze i szybciej rosną. Tyle przyjemności, a ile z tego plusów.
Czasem rodzice nie do końca rozumieją, że przytulenie jest tak ważne. Dziecko potrzebuję bliskości, a odsyłane jest do zabawek. Dziecko czuję strach, a ma powiedziane, że nic się nie dzieje, a przecież wystarczyłoby przytulić, ukochać i wyszeptać, że mama, czy tata są i bardzo kochają. Naprawdę to wystarczy, a ile może zmienić.
Jestem szczęśliwa i dumna z tego, że jednym gestem mogę mojemu dziecku tyle zapewnić.
Moi rodzice mimo tego, że bardzo mnie kochają, nie mówili mi tego i nie mówią. W moim rodzinnym domu okazywanie sobie miłości nigdy nie było jakoś mocno pielęgnowane. Im byłam starsza, tym mniej było bliskości. Dziś, kiedy jestem już dorosła, widzę po sobie, że jestem dosyć "chłodna" w niektórych kwestiach emocjonalnych. Przez to tym bardziej chcę w Lili od początku zakorzenić, jak ważne jest okazywanie sobie miłości i czułości.
Przytulajmy swoje dzieci. Mówmy im o naszej miłości. Przytulenie ma ogromne znaczenie.


MATKA WARIATKA, CZYLI JA NA POCZĄTKU MACIERZYŃSTWA

Matka wariatka. Dokładnie tak, najkrócej mogłabym opisać pierwsze 6 miesięcy z życia Lileczki, a moje z bycia mamą.
Jednak nie od razu mogłam tak powiedzieć :). Musiało minąć trochę czasu, by zauważyć pewne przegięcia z mojej strony w kwestii wychowania i opieki nad Lili. Wyrocznią było dla mnie wszystko to co mówiła położna, pediatra, czy przykłady opisywane w książkach i poradnikach. Kurczowo trzymałam się pewnych reguł. Dziś się z tego śmieję, ale przecież początki nie są łatwe :). Ja potrzebowałam czasu, żeby do wszystkiego nabrać więcej dystansu.
Poznajcie kilka moich utrapień.

KARMIENIE MLEKIEM
Póki karmiłam piersią nie było problemu. Cyc na zawołanie i koniec. Jednak kiedy przeszliśmy na butelkę było jasne, że dziecko ma być karmione regularnie, co 3 godziny. Uwierzcie mi, że dosłownie to przyjęłam :), aż za bardzo. Równiutko, co do minuty podawałam Lilce kolejną butelkę w ciągu dnia. Nie było ważne co, gdzie i jak. Zawsze byłam przygotowana na karmienie. Cały plan dnia miałam tak podporządkowany, by na porę jedzonka Lili była w domu. Jednak wiadomo, nie zawsze się tak da, więc czasem karmienia odbywały się tam gdzie nas zaskoczyła "godzina zero" :).
Dopiero po pewnym czasie wyluzowałam i zrozumiałam, że pół godziny wcześniej, czy później to nie tragedia. Dziecko to nie robot, którego możemy zaprogramować.

JEDZENIE
W tej kwestii to już w ogóle byłam zakręcona. Schemat żywienia mam opanowany do perfekcji. Jak w tabeli było zalecenie, by żółtko podawać 2-3 razy w tygodniu, to tak robiłam. Nie mniej, nie więcej. Nigdy też nie przyspieszyłam podania nowego produktu. Jeśli coś było od 5 miesiąca to podałam dopiero gdzieś tydzień, czy dwa po skończonym piątym miesiącu.
W tej kwestii przeszło mi zdecydowanie później niż z całą resztą. W zasadzie to do dziś zdarza mi się z czymś przesadzać. Jednak już wiem, że obiady, które jem ja, Lili nie zaszkodzą i nie zawsze musi mieć swój osobno przyrządzony. Raz na jakiś czas może dostać jajecznicę usmażoną na patelni, a woda z odrobiną owocowego syropu, też szkody jej nie wyrządzi. Tak mogłabym wymieniać i wymieniać. Jeśli chodzi o dietę Lili, jestem przewrażliwiona i to bardzo, ale cieszę się, że zaczynam się poprawiać :).

CUKIER W DIECIE
Jeszcze będąc w ciąży wbiłam sobie do głowy, że cukru będziemy unikać jak ognia. Wiadomo, bo niezdrowy, bo słodki smak uzależnia. Przy sklepowych pułkach, starannie czytałam etykiety, Wybierałam najlepsze produkty.
W końcu zmiękłam, odpuściłam. Oczywiście to nie znaczy, że teraz Lili wyjada z cukierniczki. Po prostu czasem pozwalam jej na małe co nieco. Jeśli babcia, która nie do końca to wszystko (czyt. moje fobie) ogarnia i przyniesie Lili, Danonka to już krzywo na nią nie patrzę. Przecież ten jeden serek krzywdy jej nie wyrządzi. Wiadomo, że nie będzie tego jadła codziennie. Kiedy sama jem jakiś placek, czy coś podobnego, dam zawsze spróbować.

DRZEMKA
Lili lubi posapać. Od samego początku jest wielkim śpiochem. Dosyć szybko opanowałyśmy schemat dnia, który się codziennie powtarzał i zawsze mogłam przewidzieć kiedy wypadnie Lilkowe spanie. Wbiłam sobie do głowy, że o tej i o tej, Lilu powinna spać i czasem usypianie kończyło się płaczem. Przecież dziecko nie zawsze może mieć ochotę na sen codziennie o tej samej porze.
Później (i tak jest do dnia dzisiejszego) już zaczęłam rozpoznawać u Lili objawy senności. Czekam, aż sama pokaże, że czas ją położyć.

UBIERANIE
Oczywiście chodzi tu o standardowe zastanawianie się, czy Lili na pewno nie było zimno. Na szczęście ten etap trwał u mnie bardzo krótko, bo niecały miesiąc, ale nie raz w upalne dni chciałam na Lili wcisnąć kolejną warstwę. Dobrze, że M. pilnował i nie pozwalał :).

TYLKO RODZICE
O tak :), tylko ja i M. zrobimy przy Lili wszystko najlepiej. Długo tak myślałam, aż w końcu doszło do mnie, że babcia, dziadek, czy ciocia mogą równie dobrze przewinąć i nakarmić. Dziecko jest częścią całej rodziny, a ja przez pewien czas chciałam ją odseparować i mieć tylko dla siebie.

DOBRE RADY
Co tu dużo pisać. Kiedy rodzi się dziecko, od wszystkich wkoło słyszymy co jest dla nas i maleństwa najlepsze, co robić, jak postępować. Ja zawsze wysłuchałam, ale wiadomo jednym uchem wleciało, a drugim wyleciało.
Dziś już wiem, że czyjeś rady, mogą się naprawdę okazać pomocne. I teraz sama chętnie doradzam, bo nic nie uczy lepiej niż doświadczenie.

Pisząc ten tekst zastanawiałam się ile z Was mam, które to przeczytają pomyślą sobie, że też tak miały :). Podobno to jak najbardziej "normalne" zachowanie wśród kobiet, które zostają mamami po raz pierwszy. Mam rację? Pochwalcie się jak było z Wami :).

MOJE POGLĄDY NA TEMAT WYCHOWANIA

Patrzę na Lili i myślę, jakim będzie człowiekiem w przyszłości. Coraz częściej nachodzą mnie takie myśli.
Dużo zależy od otoczenia i warunków w jakich żyje dziecko, ale najwięcej jest zależne od rodziców. Ode mnie i Lili taty. To właśnie my musimy w niej wpajać co dobre, a co złe. Uczyć, tłumaczyć, pomagać i odkrywać. Kochać, kochać i jeszcze mocniej kochać.

Wychowanie bezstresowe. W ostatnich latach dość znane młodym rodzicom sformułowanie. Choć tak naprawdę wywodzi się już z lat 50-tych, to w Polsce na dobre pojawiło się w latach 90-tych. Sposób wychowania, przez jednych pochwalany, a przez innych krytykowany (ja mam chyba neutralne podejście). Niestety przez większość nadal źle rozumiany. Wielu rodzicom wydaje się, że taki sposób wychowania to po prostu pozwolenie dziecku na wszystko. Niech czuje się swobodnie i żyje tak jak chce. Takie dziecko traci poczucie między tym co dobre i złe, bo przecież mama, czy tata nigdy nie mówią, że tego nie wolno, a inne jak najbardziej można. Dziecko robi źle i nie ma żadnej reakcji, a za dobre uczynki znowu żadnej pochwały. Taki sposób na relacje z dzieckiem jest nie dla mnie. Znowu wychowanie, aż zanadto rygorystyczne też do mnie nie przemawia.

Mimo, iż moja przygoda z macierzyństwem tak naprawdę dopiero się zaczęła to ja dziś mogę powiedzieć, że nie uderzę mojej córki. Nigdy w życiu. Nie boję się tu tego napisać, po prostu znam siebie. Dla mnie przemoc to największe zło, a już bicie dzieci to jakiś koszmar. Takim zachowaniem rodzice, czy opiekunowie pokazują jedynie jakimi są fatalnymi ludźmi i jacy są bezradni wobec własnego dziecka. Dla mnie to zwykłe nieradzenie sobie z własnymi emocjami. Prędzej sama bym walnęła głową w ścianę, by dać upust nerwom niż wyżyła się na dziecku. I w żaden sposób nie przemawia tu do mnie mówienie, że "jeden klaps to nic takiego". Może dla nas dorosłych nie, ale dziecko wszystko odbiera inaczej i ten "jeden klaps" może pamiętać do końca życia.

Z Lilu mam zamiar rozmawiać. Rozmawiać do upadłego, nawet jeśli ta sama rozmowa i tłumaczenie miałoby się co chwilę powtarzać. Trzeba być cierpliwym. Myślę, że to popłaci w przyszłości cudowną relacją :).
Nie będę surową matką, ale też nie chce Lili na wszystko pozwalać. Chce, żeby wiedziała, że jest dla mnie najważniejsza, zawsze jej pomogę, ale też zawszę będę mamą. Mamą, czyli kimś kogo trzeba słuchać. Nie dam sobie wejść na głowę, przynajmniej mam taką nadzieję. Między dorosłym, a dzieckiem muszą być zachowane jakieś granice. Przecież dziecko to dziecko, nie traktujmy maluchów na równi z sobą.
Nie wiem jak będzie z karami. Dla mnie to też jest dziwny sposób, ale może to kwestia tego jak zabrać się za taką karę. Na razie jeszcze nie muszę się tym przejmować, ale w przyszłości kto wie. Pewnie nie raz to słowo przejdzie mi przez myśl.

Czasem oglądam programy, gdzie rodzice nie radząc sobie z wychowaniem proszą o pomoc specjalistę. Rzadko kiedy wytrzymuję, by obejrzeć do końca. No nie mogę po prostu. Co jest nie tak i jaki trzeba popełnić błąd, żeby dochodziło do sytuacji, że dziecko pluję matce w twarz i nazywa ją dziwką?!
Podobno dzieciaki większość zachowania wynoszą z domu. Też mi się tak wydaję. Jeśli czterolatek potrafi już konkretnie przeklinać, to zapewne mama i tata też w ten sposób rozmawiają. W późniejszym wieku dużą rolę odgrywa już szkoła, ale to już temat nie na ten post.

Dać dziecku dobry przykład do połowa sukcesu, do dobrego wychowania. Takie jest moje zdanie i tego się trzymam w codziennym życiu z Lileczką. Chcę jej pokazać jak być dobrym człowiekiem, ale musi też umieć postawić na swoim i przede wszystkim mieć swoje zdanie. Nie chce, żeby dawała sobą w przyszłości manipulować.
U nas nie będzie wychowania bezstresowego, ale coś bardzo zbliżonego. Najważniejsze, czego się trzymam i polecam innym rodzicom to wychowywać dziecko z mottem: "szacunek za szacunek".

BEZGRANICZNA MIŁOŚĆ OJCA

Kiedy jeszcze byłam w ciąży, słuchał bicia jej serca. Przykładał dłoń kiedy pokazywała jak mocno potrafi kopać. Mówił codziennie. To właśnie tata pierwszy zobaczył Lili po narodzinach. Codziennie nas odwiedzał, by w końcu zabrać do domu.

Od samego początku są zgranym duetem. Kiedy wychodzą ząbki, to taty ramiona przynoszą największe ukojenie. Nikt lepiej niż tata nie obetnie paznokci i nie poda lekarstw. Wieczorne picie mleka, to czas tylko dla nich. Jest jeszcze tyle wspólnych spraw, o których mogłabym napisać.
Dziś Lili, słowo "tata" powtarza jak nakręcona :). Woła go całymi dniami, a kiedy w końcu go widzi, szczerze się uśmiecha.
Uwielbiam na nich patrzeć. Na tatę i córkę, zakochanych w sobie.
Dziś to już ich drugi Dzień Ojca.



DZIECKO W SIECI

Dziecko w sieci. Temat opisywany już setki razy.
Natrafiałam i natrafiam na niego dosyć często. Przewija się na blogach jak i w innych artykułach. Najczęściej dowiedzieć się z takiej notki możemy, że dziecko w sieci nie powinno się znaleźć.
Czytam i zastanawiam się, czy dobrze robię. Przecież "Z ŻYCIA MAMY I CÓRKI" to blog głównie o Lili. Powstał dla niej, więc i jest o niej. Piszę o moim szczęściu, dzielę się z Wami radosnymi chwilami, ale nie tylko. Coraz częściej staram się nie skupiać tylko na Lilu. Wrzucam tu porady, przepisy, przemyślenia.

Czy zrezygnuję z wizerunku córki tutaj?
Chyba nie. To byłoby bez sensu. Na dzień dzisiejszy większość zdjęć, to jej zdjęcia. Może być ich mniej, ale żeby całkowicie zaprzestać to chyba bym nie chciała.
Jednak mam pewne obawy. Z kradzieżą zdjęć jeszcze się osobiście nie spotkałam, albo przynajmniej nie wiem, czy ktoś kopiował cokolwiek, więc póki co się tym nie przejmuję. Często jednak martwi mnie jak to będzie w przyszłości. Jak sama Lila zareaguję na to, że publikuję jej zdjęcia. Ja cały czas wychodzę z założenia, że fajnie będzie kiedyś dla niej poczytać to wszystko. Jak się czułam w ciąży, jak później ona dorastała. Tylko, czy Lilu podzieli moje zdanie? A jak powie, że równie dobrze mogłam spisać to wszystko na papier, a zdjęcia tylko wywołać. Co jeśli kiedyś w przykry sposób odczuję istnienie bloga?
Sama już nie wiem. Nie wystawiam jakiś kompromitujących zdjęć, czy ośmieszających Lilkę, a o nagich już nie wspomnę.

Widzę, że ostatnio dużo z Was (blogerek) odchodzi od wizerunku dziecka na swoim blogu. Zdjęć jest coraz mniej lub nie pojawiają się wcale.
Co o tym myślicie? Chętnie poczytam inne opinie, bo ja już mam mętlik w głowie.

ZWIĄZEK PARTNERSKI

Dziś po raz kolejny piszę posta, pod wpływem obejrzenia programu "Dzień Dobry TVN". W sumie włączyłam przypadkiem i akurat natknęłam się na rozmowę o związkach partnerskich, czyli o życiu we dwoje na tak zwaną "kocią łapę".

Właśnie takie życie wybraliśmy z M. i mam nadzieję, że żadna sytuacja życiowa nie zmusi nas do brania ślubu. Byłoby to na siłę, a to bez sensu. Zresztą nie ma nic gorszego, niż robienie czegoś wbrew sobie.
Dlaczego nie chcemy się pobrać? W zasadzie to nie ma takiego konkretnego powodu. Po prostu, dobrze nam tak jak jest. Jesteśmy razem już 7 lat. W ciągu tego czasu były dni lepsze jak i gorsze, pełno wspólnych wyjazdów, wspólne mieszkanie, narodziny dziecka.
Normalne rodzinne życie i co nagle miałoby tu zmienić przyrzekanie sobie przed urzędnikiem. Tylko urzędnikiem, bo jeśli już ślub, to tylko cywilny.
Do kościoła nie chodzimy i przynajmniej ja, nie mam zamiaru na jeden dzień udawać, że jestem praktykującą katoliczką i przysięgać przed Bogiem.
Co prawda, dla Lili w sprawie chrztu zrobiliśmy wyjątek, ale tu wybraliśmy dobro dziecka. Nie ma co ukrywać, że dzisiaj dziecko, które nie jest ochrzczone może to bardzo odczuć, w szkole i wśród rówieśników. Jaką Lili wybierze drogę w przyszłości to zdecyduje już sama.

Już coraz rzadziej słyszę zapytania w związku z naszym pobraniem się. Wiadomo po jakimś tam czasie bycia razem, wzięcie ślubu nadal jest dla wielu naturalną sprawą i nie dziwię się, że znajomi, czy rodzina pytali. Nie mam problemu, żeby otwarcie mówić o tym jak chcemy żyć. I na szczęście zawsze spotykam się z uszanowaniem naszej decyzji. Nikt nam na siłę nie wpiera, że źle robimy, czy nie namawia na "legalne" życie.
Szkoda mi tylko jednej rzeczy, a mianowicie nazwiska. Często słyszałam o problemach związanych z tym, że dziecko nazywa się inaczej niż matka, ja póki co jeszcze się z tym nie spotkałam, ani w urzędach, ani w przychodniach. Jednak mi jako mamie, jest trochę szkoda, że moja córka nazywa się inaczej.

Przejdźmy do sedna, bo cały czas nie napisałam o co tak naprawdę mi chodzi. Chodzi mi o dziecko, o jego postrzeganie tego, że rodzice nie mają ślubu. Tak jak powiedziała w programie Paulina Holtz, jeśli w domu o ślubie się nie mówi to dziecko nie wie co to jest. Do czasu, czyli do momentu kiedy zaczyna oglądać bajki, a w nich ślub to dosyć częsta sprawa. Wiadomo księżniczki wychodzą za księcia, Fiona za Shreka i tak dalej. Wtedy mogą się zacząć pytania o ślub rodziców.
Ten czas nadejdzie i wiem, że od samego początku będę tłumaczyć Lili, że jesteśmy z tatą szczęśliwi i nic tego nie zmieni (mam nadzieję, że to wystarczy). A jak jest z byciem rodzicami? Czy można się dzielić na rodziców po ślubie i bez ślubu? Pewnie, że nie, rodzic to rodzic.
Czy naprawdę obrączka na palcu lub jej brak może świadczyć o tym jak kochamy i wychowujemy swoje dziecko? Dla mnie to śmieszne. Nasz dom jest pełen miłości i nic tego nie zmieni.

Szkoda tylko, że społeczeństwo nadal nie jest przygotowane na takie pary. Z M. jesteśmy dosyć mocno ograniczeni jeśli chodzi o załatwianie niektórych spraw. Wspólne kredyty, rozliczanie się i pełno innych. Jednak to wszystko jestem jakoś zrozumieć, ale jeśli kiedyś któreś z nas znajdzie się w szpitalu, a drugiego nie będą chcieli wpuścić, czy udzielić informacji to cierpliwość stracę. Akurat to jest dla mnie porażka. Nawet nie będę się konkretnie rozpisywać. Mam nadzieję, że z czasem wszystko się zmieni. Głównie dlatego, że coraz więcej młodych ludzi decyduje się na takie życie, a ślub tylko dlatego, że ma pojawić się dziecko, jest podobno już dziś rzadziej spotykany niż jeszcze kilka lat temu.
Na koniec nasze kocie łapy.


MOJA HISTORIA KARMIENIA PIERSIĄ

Do napisania tego teksu, siadałam kilka razy. Ostatnio miesiąc temu i później często zapominałam, żeby dokończyć, ale ostatnie poruszenie na ten temat mnie zmobilizowało. Tak więc w końcu skończyłam, by dać Wam poznać jak to było ze mną i Lili w sprawie karmienia piersią.

Lilia karmiona tylko moim mlekiem była przez zaledwie 2 i pół tygodnia, a przez następne niecałe 3 była już dokarmiana mlekiem modyfikowanym. Tak jak wzrastała liczba podań butelki tak samo malało przystawianie do piersi.

Zacznijmy od początku. Pierwszy raz nakarmiłam Lili jakieś 7 godzin po porodzie, cudownie to wspominam. Wspaniałe uczucie, które było dla mnie wynagrodzeniem porodu. Mleczka było dużo, a Lili idealnie radziła sobie ze ssaniem. Stworzyłyśmy zgrany duet. Najadła się, odsapnęła i błogo zasnęła, a ja poczułam, że odniosłam mały sukces. Po raz pierwszy nakarmiłam swoją córkę.
To niestety koniec pozytywnej części mojej historii. Czar prysł przy drugim karmieniu. Pełna entuzjazmu, zadowolona chcę znowu nakarmić Lili i po chwili ssania zaczyna boleć. To nic, jestem matką, dzielną matką, zaciskam zęby, łzy płyną po policzkach, ale karmię. Lili głodna, więc muszę ją nakarmić, wytrwałam. Lili się najadła, a ja byłam górą, że się nie poddałam.
Przy następnym karmieniu użyłam już nakładek i na chwilę znów było dobrze. Z jednej strony sobie pomogłam z drugiej zakończyłam karminie "czystą" piersią. Przez dwa dni karmiłam na zmianę. Raz z nakładką, raz bez. Kiedy sutki już nie bolały, a krew nie leciała jedno karmienie przywracało wszystko. Później już Lili sama wybrała. Kiedy chciałam jej podać pierś bez nakładki nie było mowy, by chwyciła. Przyzwyczaiła się po prostu.
Kiedy na nowo zrozumiałyśmy się z Lili i karmienie jakoś zaczęło nam wychodzić, napotkała mnie kolejna przeszkoda. W trzeciej dobie dostałam nawału pokarmu. Coś tam o tym czytałam, więc można powiedzieć, że teoretycznie byłam na taką możliwość przygotowana, ale tak mi się tylko wydawało. Po przebudzeniu nie poznałam swojego biustu. W ciąży urósł, wiadomo jednak przy nawale zrobił się gigantyczny. Do tego ból i ciągłe uczucie napięcia. Pierwsze co mi przyszło do głowy to laktator, ale położna odradziła. Kazała wejść pod prysznic i pod ciepłym strumieniem wody masować piersi, tak też robiłam. Kilkanaście razy dziennie i pod koniec na samą myśl, że mam iść pod prysznic zaczynałam płakać. Nie miałam już sił, a musiałam, bo tak napiętych piersi Lili nie mogła uchwycić. Wszystko trwało niecałe dwie doby. Koszmarnie długie i wyczerpujące dwie doby.
Od tej pory znowu jakoś zaczęło nam iść. Oczywiście cały czas z nakładkami. Ja piersi miałam już całkowicie wygojone, ale Lila nie potrafiła już bez nich uchwycić. Tak więc niby miałam wygodę jaką jest karmienie piersią, ale cały czas musiałam myć i wyparzać nakładki, jak z butlą.
Po tygodniowym pobycie w szpitalu, w końcu wróciłyśmy z Lileczką do domu. Karmienie szło nam dobrze. Położna dała kilka cennych wskazówek, a Lili pięknie piła, a co najważniejsze, ja miałam bardzo dużo pokarmu. Lila ze ssaniem cały czas nie miała problemu, 15 minut i była najedzona. Jak najadła się na noc, to budziła się dopiero rano.
Dokładnie po tygodniu od wyjścia ze szpitala, po przespanej nocy obudziłam się kiepskim samopoczuciem. Wszystko szybko się rozwinęło, bo po chwili doszedł ból głowy, nudności i temperatura. Zadzwoniłam do położnej z pytaniem, czy mogę karmić. Ta w odpowiedzi wręcz nakazała karmienie. Tak więc karmiłam, odciągałam, ale z godziny na godzinę czułam się coraz gorzej. W południe już nie miałam siły zwlec się z łóżka. Na całe szczęście M. był aktualnie na urlopie ojcowskim i cudownie spisał się jako tata i partner. Robił przy Lili wszystko, a mi tylko donosił ją na karmienie. Popołudniu było już ze mną kiepsko. Temperatura sięgnęła 40 stopni i zaczęłam widzieć podwójnie. Pojechaliśmy do lekarza, dostałam antybiotyk i naturalne zalecenia okładania piersi kapustą. W końcu pomogło, po kilku naprawdę ciężkich dniach doszłam do siebie.
Pomyślałam sobie, by to już w końcu był koniec. Oczywiście nie karmienia piersią tylko tych wszystkich problemów. Tego ciągłego płaczu, bólu, niezadowolenia. Chciałam w końcu jak na matkę przystało, zacząć normalnie dać jeść mojemu dziecku. Z uśmiechem na twarzy, przypływem endorfin i bez tej plastikowej nakładki.
Niestety zapalenie piersi spowodowało, że pokarm zrobił się jakiś jałowy. Tak jak Lili potrafiła najeść się do syta przez 15 minut, tak potem mogła ssać przez godzinę i ciągle była głodna. Na początku pomyślałam, że może mniej leci lub ona zaczęła gorzej ssać, ale po odciągnięciu mleczka i podaniu przez butelkę było to samo. Bez względu, czy podałam 30 ml, czy prawie 100 ml. Rada była jedna, podać mleko modyfikowane. Takie zalecenie dostałam też od mojej położnej. Na początku niewiele, ale z dnia na dzień w butelce było coraz więcej. W końcu Lili zaczęła protestować przy podawaniu piersi. Płakała, krzyczała, wierciła się, wiadome było, że się nie najada, ale chciałam, żeby piła chociaż trochę ze względu na witaminy.
W końcu się poddałam, tak po prostu, zrezygnowałam. Nie miałam już siły, a widok rozpłakanej Lili kiedy próbowałam jej podać pierś nie pomagał. Ja płakałam, ona krzyczała. Czas karmienia to był dla nas jakiś dramat.

Dziś nie poddałabym się. Wtedy zrobiłam to z czystej nie wiedzy, nikt mi nie pomógł, ale sama też nie szukałam pomocy. Przyjęłam wszystko tak jak się stało. Wydawało mi się, że tak musi być, teraz wiem, że w większości, karmienie siedzi w głowie.
Wiem, że może nie powinnam, ale mam trochę żalu do położnych. Zarówno do mojej jak i tych w szpitalu. Dla mojej najlepszą radą było podać mleko modyfikowane. Wiem, że na pewno chciała mi ulżyć i dbała, by Lili nie była głodna, ale może gdyby mnie bardziej zmobilizowała zawalczyłabym dłużej.

Tak jak już wspomniałam na początku, ten post nie bez powodu jest dokończony i wystawiony właśnie teraz. Jak czytam niektóre komentarze na blogach, czy gdzieś przewijające się na Facebooku to mnie krew zalewa. Dlaczego niektóre mamy karmiące piersią nie mogą zrozumieć, że innym to po prostu nie wychodzi lub nie mogą. Gdzie tam, po co pytać dlaczego podajesz mleko modyfikowane, lepiej od razu zmieszać Cię z błotem i napisać najgorsze. Oceniać zawsze jest najłatwiej.

Wczoraj też pierwszy raz trafiłam na tekst, który opisuje jakim to mleko modyfikowane jest złem (dla zainteresowanych: TUTAJ). Poważnie? Dla mnie i mojego dziecka to ratunek. Tak samo jak dla wielu innych kobiet, które w ogóle nie mogą karmić. W teksie od myślnika wypisane są przykłady chorób na jakie może zachorować dziecko w przyszłości, czytam i ryczę.
Skoro mleko modyfikowane jest takie złe to co ja mam podać dziecku? Przecież to też mleko. Nie trucizna, czy pasza dla świń, jak można czasem przeczytać. Wiadomo nie jest tak wartościowe jak mleko mamy, ale dzieci też się na nim rozwijają. I żeby było jasne, ja nie namawiam do karmienia mlekiem modyfikowanym.
Kiedy trafiam na te teksty jak i takie, w których mamy tak wspaniale opisują karmienie piersią jest mi smutno, ale też pogłębia się we mnie złość, że wtedy tak łatwo odpuściłam. Dla matek, które nie mogą karmić piersią, nie ma innego wyjścia niż podanie mleka modyfikowanego, a wpajanie im, że robią źle nie pomaga, a tylko pogrąża je w myśleniu, że są najgorsze. Nie było łatwo, ale może już nie wiele drogi zostało mi do pokonania, a ja się poddałam. I ciągle siedzę i myślę, patrzę na Lili, a w głowie mam myśli, czy ona będzie kiedyś w przyszłości przeze mnie cierpieć.

Bardzo chciałbym karmić piersią. Już nawet kilka razy mi się to śniło, że laktacja wróciła, a ja się tak cieszyłam. Niestety nic już tego nie przywróci, a ja dzięki tej całej nagonce mam żal za każdym razem kiedy przyrządzam butelkę. Mimo wszystko widok zdrowej i książkowo rozwijającej się Lili wynagradza wszystko.

Ostatnio wychodzę z założenia, ze każda matka na początku swej rodzicielskiej drogi powinna mieć wpajane, że jeśli drugiemu dziecku nie dzieję się krzywda to niech się nie wtrąca. Niech każda mama, wychowuje swoje dziecko tak jak chce, a przed krytyką może najpierw zapytajmy dlaczego tak się dzieję? Są kobiety, które potrafią zakatować własne dzieci, przypalać papierosami, czy pełno innych rzeczy o których nawet nie chce pisać, ale określenie "zła matka" najlepiej zostawić mamie, które podaje mleko modyfikowane.
Ciekawe nie? I takie smutne za razem.
I na koniec mała prośba. Może tak więcej życzliwości, wszystkim nam będzie wtedy łatwiej i weselej.

BYĆ DOBRĄ MAMĄ

Od jakiegoś czasu, często nachodzą mnie myśli, jak będzie za kilka lat wyglądać moja relacja z córką. Bardzo chciałabym, żeby Lili wiedziała, że jest dla mnie najważniejsza i, że tak mocno ją kocham. Mówię jej to, od samego początku, choć teraz i tak nic z tego nie rozumie.

Często oglądam program "Surowi rodzice". Jestem przerażona zachowaniem tych dzieciaków. Nawet jeśli jakaś część jest reżyserowana, czy specjalnie podkolorowana, żeby zdobywać oglądalność to nie zmienia to faktu, że takie rzeczy dzieją się naprawdę. Od prawdziwych relacji, jakie powinny być między rodzicami, a dzieckiem dzieli ich daleka droga.
Za każdym razem mam w głowie pełno myśli i pytań. Jaki trzeba popełnić błąd w wychowaniu, żeby malutki kochany bobas wyrósł na takiego nastolatka? Mówi się, że czasami to szkoła i inne dzieciaki, tak zmieniają. Nie wiem, nie mam pojęcia. Najgorsze jest to, że często rodzice nie pozostają dłużni takiemu dziecku. W odpowiedzi na jakieś chamskie odzywki, reagują w ten sam sposób.
Nie wiem co musiałoby się wydarzyć, żebym podniosła głos na Lilkę, a uderzenie jej to już w ogóle. Całkowicie sprzeciwiam się, żeby bić dzieci, bić kogokolwiek. Od przemocy skuteczniejsza jest rozmowa, rozmowa i tłumaczenie. Jeśli Lilia zrobi coś złego, od razu z nią usiądę i będę rozmawiać.

Chciałabym, żeby w przyszłości Lilia była dobrym człowiekiem. Pomogła, jeśli ktoś tej pomocy, by od niej potrzebował. Miała dystans do wszystkiego, bo ja za dużo się czasami przejmuję i nie wychodzi mi to na dobre. Nie musi być wzorowym uczniem, za czwórkę ją pochwalę, a jak przyjdzie z dwóją to pomogę się uczyć. Planów mam dużo, ale zobaczymy jak to wszystko wyjdzie.
Sama o sobie bez zastanowienia mogę powiedzieć, że jestem dobrą mamą. Tak, jestem dobrą mamą. Staram się jak mogę i jestem pozytywnie nastawiona, choć obawy nachodzą mnie nie raz.


SZCZĘŚLIWE MACIERZYŃSTWO

Szczęśliwe i to bardzo. Właśnie tak najkrócej mogę opisać moją przygodę z byciem mamą. Jest słodko, cudownie, idealnie.
Nie piszę tego posta, żeby się chwalić, bo nie o to tu chodzi. Chce tylko pokazać, że jak najbardziej zdarza się, że wszystko idealnie się układa. Ciąża, poród i wychowanie.
Może trafią na ten teks kobiety, które się wahają, a dodatkowo cały czas słyszą same negatywy na temat rodzicielstwa. Ja niestety często tak miałam. Przez to, mimo ogromnego szczęścia na wieść o ciąży, gdzieś w podświadomości strasznie się bałam. W głowie miałam tylko złą wizje tego wszystkiego. Jak widać, wszystkie obawy były niepotrzebne.

CIĄŻA
Przed zajściem w ciążę jak i na samym początku nasłuchałam się i naczytałam o wymiotach, bólach pleców i nóg, itp. Ominęło mnie prawie wszystko. Były kilka tygodni z mdłościami, ale bez wymiotów, a jadłam naprawdę wszystko. Czasem było ciężko, wiadomo, ale w żadnym wypadku, moje życie nie było jakoś wielce utrudnione. Był też gorszy czas, kiedy Lilce zaczęło się spieszyć na świat i leżałam od 30 tygodnia ciąży, ale fizycznie cały czas czułam się fantastycznie. Tylko ze względu na bezpieczeństwo Lili, zgadzałam się, by M. mył i suszył mi włosy, nosił pranie, zakupy i ogólnie robił wszystko. Ja miałam tylko leżeć i pachnieć. Był też szpital i to nie raz, ale nawet wtedy ze wszystkim dawałam radę.

PORÓD
Która z kobiet w ciąży nie oglądała, czy ogląda programów dokumentalnych o porodzie. Pewnie każda :). I co tam się dzieję, masakra. Porody po kilkanaście godzin z problemami i w ogóle. Co gorsze, ile razy słyszałam, że często faktycznie tak jest. W połowie ciąży przestałam oglądać, bo za bardzo zaczęłam się nakręcać, ale i tak już do końca obsesyjnie myślałam o tym dniu. Bałam się jakiś komplikacji, czy tego, że po prostu nie dam rady. Oczywiście nie myślcie, że napiszę, że było kolorowo. Co to, to nie. Było ciężko, bolało strasznie (chyba nigdy nie zapomnę tego bólu), krzyczałam choć nie chciałam. Jednak co najważniejsze, było krótko. Cały poród odnotowano mi jako 4 godziny, a w tym tylko 4 parcia. Kiedy było już po wszystkim, byłam pewna, że przeszłam przez największe piekło na ziemi, ale słysząc potem opowieści innych kobiet dziękowałam, że było tak, a nie inaczej.

PO PORODZIE
Tego stanu bałam się równie mocno jak samego porodu. Na szczęście tym razem również okazało się, że rzeczywistość była dla mnie bardzo łaskawa. Podobno miało być tak ciężko. Wszystko miało strasznie boleć, a brzuch miał wyglądać dalej jak w ciąży. Nic z tego. 2 godziny po wszystkim, o własnych siłach poszłam do sali poporodowej. Po następnych 2 godzinach, wzięłam prysznic, a później już na cały etat opiekowałam się Lilią. Brzuch zniknął mi od razu. Przez kilka dni bolało wszystko, ale tabletki pomagały, więc szło wytrzymać. Przyznam, że miałam kryzys, w drugiej dobie. Ogólne zmęczenie, zakaz wchodzenia partnerów do sali i decyzja o przedłużonym o 5 dni pobycie w szpitalu zrobiły swoje. Nie wyrobiłam stresowo i płakałam cały dzień. Miałam dosyć wszystkiego i wszystkich. Na szczęście po przespaniu się, rano obudziłam się już jak nowo narodzona ze zdwojoną siłą do działania.

LILIA
O moim Gumbasku będzie tu oczywiście najwięcej :). Jak to dziecko miało zmienić wszystko, na zawsze. Pewnie, że zmieniło, ale nie wszystko i nie na zawsze. Lili jest wyjątkowym dzieckiem. Nie ma zamiaru ukrywać, że bez problemu sama się sobą zajmie, wiec jeśli mam coś pilnego do zrobienia, zrobię to.  Nie płacze i bez powodu nie wymusza. Pięknie śpi. Właśnie ze spaniem straszono mnie najwięcej. Miałam się wysypiać w ciąży, bo potem nie będzie kiedy. Nie w naszym przypadku. Do dnia dzisiejszego Lili miała tylko jedną noc kiedy się przebudziła. Tak więc jestem mamą w 100% wyspaną. Pamiętam jak będąc w ciąży planowałam, że jak M. przez moje wstawanie w nocy nie będzie się mógł wysypiać do pracy to przeniesie się ze spaniem do pokoju dziennego. Tak więc plan awaryjny był. Na szczęście nie trzeba było go wcielać w życie. Skoki rozwojowe też przechodzimy łagodnie. W zasadzie to dał znać o sobie póki co tylko jeden. Ząbkowanie również bezobjawowo, a wszystkie 4 zębiska były dla nas niespodzianką. W jedzeniu również pozytywnie. Lila pochłania wszystko co jej podam, aż miło patrzeć jak otwiera usteczka. Kilka razy zdarzyło się, że miałam gorsze dni i kiepsko się czułam. Bez problemu mogłam się wtedy położyć, bo Lilka leżała ze mną. Bawiła się i nic nie grymasiła. Oczywiście Lila to mała kobietka, więc nie zawsze jest tak kolorowo i zdarzają się gorsze dni. Przecież każdy może nie mieć humoru, ale jakoś sobie z tym zawsze radzimy. Choć nie ukrywam, że były kilka razy momenty, że po dłuższym płakaniu, buczeniu z niewiadomego powodu, miałam ochotę wyskoczyć przez okno.

MAMA
Jak szczęśliwe i kochane dziecko to i mama zadowolona, a także w pełni sił. Naprawdę nie narzekam. Póki co ze wszystkim daję radę. Wszystko idzie zorganizować i zaplanować. Przedtem często nachodziły mnie myśli, że po prostu nie podołam, ale z momentem narodzin dziecka, kobieta dostaje jakieś magicznej siły.


Pisząc tego posta, zdaję sobie sprawę z tego jak mamy dobrze. Dzięki temu, że teraz wszystko tak cudownie się układa, coraz częściej przechodzi mi przez głowę wizja drugiego dziecka, nawet teraz.

MAMĄ BYĆ

Mój instynkt macierzyński obudził się dosyć wcześnie, bo już w dwudziestym roku życia. Od tamtej pory często myślałam o dziecku. Rozczulały mnie reklamy z bobasami. Troszkę zazdrościłam kiedy wśród znajomych lub rodziny pojawiało się dzieciątko.
Marzenie o dziecku narastało, a czas mijał. Mimo tego, że bardzo chciałam być mamą to nie staraliśmy się z M. Wiedziałam, że to nie jest dobry czas i decyzję trzeba odłożyć choć podświadomie co miesiąc miałam nadzieję, że może jednak.
Tak minęły 3 lata. Rok temu, w końcu ujrzałam wymarzony pozytywny wynik testu. Na krótko przed zajściem w ciąże, o dziecku myślałam już wręcz obsesyjnie.

Mój instynkt oczywiście się nie mylił i cudownie czuję się w roli mamy. I nie mam na myśli tu, że oczywiście kocham swoją córkę ponad wszystko. Chodzi o to, że spełniam się wychowując Lilię. Czuję, że tu i teraz jest moje miejsce.
Teraz całe moje życie kręci się wokół dziecka i bardzo mi to odpowiada. Mimo, iż zdarzają się gorsze dni to i tak jest wspaniale.