KIEDY DZIECKO WOŁA MAMĘ

"Mamo" - długo czekałam na to słowo. Dziś słyszę je dziesiątki razy w ciągu doby. Lubię, a nawet bardzo lubię kiedy Lileczka tak do mnie woła, miło to po prostu słyszeć od dziecka :).

Woła z różnych powodów. Kiedy czegoś chce, kiedy mnie szuka lub sprawdza, czy jestem w pobliżu. Czasem woła w nocy, przez sen. Kiedy chce się przytulić, woła głosem cichutkim, a kiedy jest zła zwróci się do mnie głośno i dosadnie.
Reaguję zawsze, przyjdę lub zawołam, że jestem. Dla niej to ważne, że odpowiadam, przychodzę, po prostu reaguję. Taka właśnie jest rola mamy. Pokazać i być przy dziecku, wtedy kiedy tego potrzebuje.
Czasem wystarczy tylko przytulić, pocałować, czy najzwyczajniej spojrzeć.


JAK DOBRZE WYCHOWAĆ DZIECKO?

Patrzę na tą małą, rezolutną dziewczynkę. Dziewczynkę coraz bardziej rozumniejszą, coraz bardziej ciekawą świata. Myślę jaka będzie za chwilę, za kilka i kilkanaście lat. Jakim będzie człowiekiem w dorosłym życiu.
Na to, na kogo wyrośnie, wpływ ma wiele czynników. Jej przyszli znajomi, otoczenie. Jednak najważniejsza rola jest dla nas. Dla mnie i M. To my jako rodzice musimy jej pokazywać co dobre, a co złe. Chwalić za dobre uczynki i tłumaczyć te złe.

Moją największą misją jest to by była po prostu dobrym człowiekiem. Może się ubierać jak tylko chce, mieć znajomych dziwaków i poglądy nie do końca odpowiadające moim, ale chce, żeby była dobra dla innych. Nie wyśmiewała, nie oceniała, nie patrzyła z góry. Już kiedyś w jednym z postów wspominałam, że nie będę się przejmować jeśli Lili nie będzie orłem w nauce.
Wiem, że czeka mnie nie łatwe zadanie. W zasadzie to moja rola zaczęła się już w momencie przyjścia Lili na świat. Nie mam jakiegoś szczególnego schematu. Po prostu jestem dobrą mamą. Traktuję Lilę tak samo jak sama chciałabym być traktowana. Nie chce jej bić, karać, krzyczeć. Jestem zdania, że wszystko można załatwić za pomocą słów. Rozmowa najważniejsza.

"Czym skorupka za młody nasiąknie". Znacie, prawda?
Teraz kiedy Lili jest malutka i chłonie wszystko jak gąbka, jest dla nas najważniejszy czas. To właśnie teraz i przez najbliższe kilka lat muszę jej pokazywać co dobre, a co złe. Sama muszę w każdej sytuacji odpowiednio się zachowywać, czy reagować. M. i dziadkowie tak samo, bo teraz jesteśmy wszyscy dla Lilki największym autorytetem. Obserwuję nas i naśladuję.

Rozmowa i miłość. Nie zabawki, czy stos ubrań. Najważniejsze i najlepsze co można dać dziecku to nasza miłość i wsparcie. Rodzice kochający i co najważniejsze okazujący tą miłość, mają ogromne możliwości, żeby wychować dziecko, które będzie cenić te same wartości.
Ja mam taki plan. Życzcie mi powodzenia, bo wiem jak ciężkie zadanie przede mną.


BYĆ BLISKO

Lili rośnie, zmienia się z dnia na dzień. Kiedyś bliskość była dla nas codziennością. Miałam na rękach to małe ciałko bez przerwy. Dla mnie to była przyjemność, a dla Lili bezpieczeństwo, zawsze była taka spokojna.
Niestety, czas mija, a dziecko dorasta. Coraz mniej momentów bliskości, teraz najważniejsza jest przecież zabawa.

Lili należy do przytulasków. Był nawet ostatnio o tym wpis: TUTAJ. Nic się nie zmieniło i w momencie niepewności, strachu, wstydu, nadal ukojeniem są ramiona mamy. Takich przytuleń jest dużo, ale trwają krótko. Lili się uspokoi, wyciszy i już jej wystarczy, a mi jest wciąż mało.
Wczoraj zaskoczyła mnie niesamowicie, zasnęła mi na rękach. Kiedy się przytuliła i zamknęła oczka, poczułam, że góry mogę przenosić. Tak mi tego brakowało. Już od bardzo dawna Lili śpi tylko w swoim łóżeczku. Kiedyś był czas, że musiałam ją usypiać, przytulając się do niej. Bardzo to lubiłam i żal mi było kiedy Lila przestała akceptować taki sposób. Przytulanie w ciągu dnia uwielbiam i cieszę się, że Lili sama z siebie przychodzi. Jednak to wczorajsze zaśnięcie było magiczne.
Kiedy wyczułam, że zapadła w mocny sen, przeniosłam ją na łóżko i położyłam się obok. Miałam sporo rzeczy do zrobienia, ale ta chwila była ważniejsza. Nie mogłam jej nie wykorzystać. Nic się nie liczyło, tylko być przy niej. Pokazać jej, że będę obok kiedy się obudzi.

Trzeba pokazywać dzieciom, że jesteśmy dla nich. Nawet kiedy przychodzą w najmniej odpowiednim momencie. Czas pędzi jak szalony i nasze malutkie bobaski, zaraz przestaną nas potrzebować. Naszej bliskości, przytulenia, dotyku. Korzystajmy póki czas. W szczególności kiedy to one same przychodzą. Pokazujmy im, że dla nich jesteśmy zawsze.
To małe, codzienne kroczki do jak najlepszej relacji w przyszłości. Przecież za chwilę będę mieć w domu nastolatkę, a potem dorosłą kobietę.
Niech wie od samego początku, że na rodziców można zawsze liczyć.


PRZYTULIĆ TU I TERAZ

Przytul mnie, tu i teraz. To słowa, które ostatnio najbardziej odzwierciedlają Lilię.
Lilu zawsze była typem przytulaska, ale to co ostatnio się z nią dzieje, zadziwia mnie niezmiernie. Co chwilę chce być przytulona, wzięta na ręce, czy zwyczajnie trzymana. Bawi się na całego, nagle wstaje, podchodzi i tuli mi się do nóg. Tak jest co chwilę.
Czy brakuje jej czułości? Nie sądzę, bo ja sama bardzo często wychodzę jako pierwsza z chęcią przytulenia jej. Od pierwszych dni mimo mówienia wszystkich wkoło, że to nie do końca dobre, nosiłam ją, brałam do łóżka, byłyśmy razem cały czas. Lubię ją mieć blisko, dlatego teraz tym bardziej jestem szczęśliwa, że Lili sama do mnie przychodzi. Myślałam, że im będzie starsza, tym będzie gorzej w tej kwestii, a tu miła niespodzianka.

Już kiedyś pisałam, jak bardzo ważne jest, aby okazywać sobie czułość właśnie poprzez przytulanie (do przeczytania: TUTAJ). Cały ten wpis nadal podtrzymuję i cieszę się, że miał taki pozytywny odzew.
Czuły dotyk daje dziecku ogromną stabilność emocjonalną, jak i poczucie bezpieczeństwa. Taki mały gest, a taką ma moc. Właśnie dlatego nigdy nie odmawiam Lili. Mogę być nie wiem jak zajęta w danym momencie, ale jeśli ona przyjdzie i pokaże, że chce, aby wziąć ją na ręce to odkładam wszystko, czy przerywam rozmowę i biorę ją, żeby zaraz poczuć jak wtula się w moją szyję. Sprzątanie, gotowanie to wszystko naprawdę może na tę chwilę poczekać. Ostatnio za każdym razem tulimy się po kąpieli. Od razu po wyjęciu z wanienki, mokry golasek odwraca się i wtula we mnie. Zdążę ją tylko okryć ręcznikiem i tak siedzimy sobie na środku łazienki. Kiedy Lilu uzna, że wystarczy to sama pokazuje, że czas ubrać piżamkę. Uwierzcie mi, że warto poświęcić tę chwilę przed ubraniem i naprawdę moja mokra koszula i spodnie nie mają w tym momencie najmniejszego znaczeniaOgarnia mnie wtedy ogrom szczęścia, wiem, że w tej jednej chwili jestem mojemu dziecku potrzebna i jestem tylko dla niej. Kocham jej ciepły dotyk.
Moje ramiona to też idealne miejsce do ukojenia strachu. Kiedy Lili wystraszy się kogoś lub czegoś, od razu chce się wtulić i schować buźkę. Nie ukrywam, że w tym momencie jestem dumna, że wybiera mnie, że ja jestem dla niej poczuciem bezpieczeństwa i schronieniem.

To bardzo ważne, żeby spełniać potrzeby dziecka. Jeśli potrzebuje naszej bliskości, nie odsyłajmy go do kogoś innego, nie mówmy, że za chwilę, że nie teraz. Później dziecko może już nie chcieć, a my nieświadomie, z każdym takim odesłaniem będziemy bardzo wiele tracić.
Teraz nie damy dziecku przytulenia, a za kilka lat nie przyjdzie do nas z problem, nie powie nam o radościach i smutkach.



Na koniec podzielę się z Wami jeszcze tym, co się ostatnio wydarzyło.
Byłam z Lilą u moich rodziców. Po spacerze Lili z dziadkiem, poszłam schować wózek do auta. Idąc przez podwórze, Lili zobaczyła mnie przez okno. Zaczęła strasznie płakać, jakby wystraszyła, że chcę ją zostawić. Stwierdziłam, że nie będę się już cofać, przecież jest z dziadkiem, nic jej się nie stanie. Przyspieszyłam tempo i szybko spakowałam wózek do bagażnika, po czym od razu pobiegłam do Lili, która płakała coraz mocniej. Kiedy wyciągnęła w moją stronę ręce, żeby ją przytulić zrozumiałam, że trzeba było zostawić ten wózek i natychmiast do niej wrócić. Była tak przestraszona i przerażona, wtulała się we mnie całymi siłami. Taka sytuacja może dać do myślenia.
Pamiętajmy, że taki mały gest może mieć tak ogromną moc.

PIERWSZE WAKACJE Z DZIECKIEM

Jeszcze nie tak dawno temu, byłam pewna, że z naszych wakacji nic nie będzie. Ciągle coś było nie tak. Najpierw my nie mogliśmy, potem rozwaliłam auto, a zakupienie nowego przeciągnęło się w czasie, potem znowu nie mogliśmy, a na koniec kiedy już wszystko było pewne to Lilu się rozchorowała. Na szczęście kiedy już doszła do siebie, nic nam nie stanęło na przeszkodzie i wyjechaliśmy.
Na dalekie i długie wakacje nie było już mowy. Wybraliśmy Toruń, oddalony od nas o 170 km. I dobrze, że dalej nie pojechaliśmy, bo Lili po ponad 100 km nie bardzo miała ochotę na dalszą trasę i sporo się złościła. Udało nam się jednak szczęśliwie dojechać w obie strony.
Poza podróżą obawiałam się też akceptacji nowego miejsca. Dla Lili były to pierwsze noce poza domem, ale w ogóle jej to nie zrobiło różnicy. Samym hotelem, w którym się zatrzymaliśmy była zaciekawiona przez pierwsze 5 minut. Najpierw był strach, potem zwiedzenie każdego kąta i już było dobrze. Nowe miejsce przypadło do gustu :). Nawet spanie w łóżeczku turystycznym nie było straszne.

Wakacje bardzo udane i żal było wyjeżdżać. Pogodę mieliśmy mieszaną. Było i słońce i deszcz. Wyjechaliśmy na 4 dni i akurat w tyle czasu udało nam się wszystko zwiedzić. Podjechaliśmy też do Ciechocinka. W Toruniu byłam pierwszy raz i wrażenie zostało bardzo pozytywne. Piękne i zadbane miasto z mnóstwem urokliwych i pięknie zdobionych kamienic. Zazdroszczę mieszkańcom :).
Dla nas Toruń będzie też bardzo ważny i zapamiętany ponieważ to właśnie tu, Lili postanowiła po raz pierwszy sama pomaszerować :). Od rana coś się szykowało i coraz pewniej się puszczała naszych dłoni, aż końcu w deszczowe popołudnie na sali zabaw, przeszła sama prawie 2 metry :). Lilia szczęśliwa, a my dumni :).


















TO JUŻ NIE WRÓCI

Malutkie, niespełna 3 kilogramowe ciałko przytulone do mnie, do nas. Pierwszy płacz, pierwszy uśmiech, pierwszy ząbek. Za nami dziesiątki, a nawet setki pierwszych razów.
Na niektóre czekałam z niecierpliwością, inne były dla mnie zaskoczeniem. Dużo uwiecznione na zdjęciach, a jeszcze więcej zapamiętane w głowie. Przeżywam to wszystko ogromnie. Zresztą pewnie jak każdy rodzic, wzruszają mnie te momenty.
Pamiętam jak stresowałam się przed rozpoczęciem rozszerzania Lili diety. Już na miesiąc przed myślałam co jej podać jako pierwsze. Potem było wybieranie pierwszych naczyń i sztućców. W końcu nadszedł ten wyczekiwany dzień (jak nam poszło do zobaczenia: TUTAJ). Było we mnie tyle emocji, wzruszenia i szczęścia.
To było coś co wiedziałam, że nastąpi w konkretnym czasie, a jak było kiedy coś mnie zaskoczyło? Wróciłyśmy z Lili ze spaceru. Jak zwykle rozebrałam ją i położyłam do łóżeczka, żeby móc samej się przebrać. Wyszłam z sypialni, a kiedy po chwili wróciłam, Lili siedziała z uśmiechem od ucha do ucha :). Stanęłam jak wryta i uwierzyć nie mogłam, że tak po prostu usiadła (pierwsze pozowanie do zdjęć na siedząco: TUTAJ). Szok i niedowierzanie.

To wszystko już za nami. Już nie wróci i choć wiem, że przed nami jeszcze o wiele więcej nowego to szkoda mi. Chciałabym to przeżyć jeszcze raz. Często oglądam zdjęcia i wspominam. Wspominam i na twarzy automatycznie pojawia mi się uśmiech.
Wszystko dzieję się za szybko. Ledwo przyzwyczajam się do jednego, a już pojawia się coś kolejnego. Z chęcią spowolniłabym cały ten proces rozwoju dziecka. Dopiero co z delikatnością musiałam przytrzymywać główkę Lili przy podnoszeniu, a tu za chwile zacznie chodzić.
Brakuję mi tego kiedy mogłam ją tulić całymi dniami, nosić w chuście, czy leżeć przy niej w ciągu dnia. Tęsknie za malutkim ciałkiem, które "tonęło" w rozmiarze 56. Jak tylko o tym myślę, to tak mi ciepło na sercu.
Wszechobecne "Kiedy to zleciało?" mogłabym pisać co chwilę, bo ja naprawdę nie mogę się nadziwić kiedy to zleciało :). Pierwszy rok jest zdecydowanie za szybki. Z nieporadnego noworodka w ciągu dwunastu miesięcy wyrasta dziecko rozumne, które jest dosłownie wszędzie.





PRZYTULENIE MA ZNACZENIE

"Im więcej dotyku człowiek doświadcza w okresie dzieciństwa, tym będzie spokojniejszy w życiu dorosłym."
(M. Sundelrand)

Pierwsze nasze przytulenie. Malutkie ciałko w moich ramionach, nigdy tego nie zapomnę. Szpitalne łóżko, ja zmęczona, Lili wpatrzona we mnie. Czuła się bezpieczna, była taka spokojna. Patrzyła na mnie, na nas. Mamy zdjęcia, ale ten obraz i tak do końca zostanie w mojej głowie. Tyle czekania i w końcu miałam ją przy sobie. Poznałyśmy się, jednocześnie przytulając. Taki właśnie był nasz pierwszy kontakt, nasze poznanie się.

Każdy jej płacz uspokajamy przytuleniem, głaskaniem i czułością. Od pierwszych czułości minęło już sporo czasu i dziś Lilu już sama potrafi okazać, kiedy ma ochotę na bliskość z mamą, czy tatą. Uwielbiam, kiedy wyciąga do mnie rączki, a po chwili zatapia się w mojej szyi i dekolcie. Dla mnie to przyjemność, a dla niej stabilność i poczucie, że nic jej nie grozi.
Na samym początku, Lili była w moich ramionach bardzo często. Obie tego potrzebowałyśmy. Tej bliskości i ciepła. Jednak wiadomo, z czasem dziecko ma coraz mniejszą ochotę na tulenie. Z chęcią wróciłabym do tych czasów, kiedy mogłam ją mieć przy sobie całymi dniami. Dziś nadrabiam, kiedy Lili śpi. Śpiącą przekładam ją do naszego łóżka i tuląc się razem zasypiamy. Uwielbiam ten moment. Wiem, że ona czuję, że jestem obok.

Bliskość drugiego człowieka jest nam bardzo potrzebna i pewnie nawet największy twardziel przyzna mi rację. Jednak jeśli chodzi o dziecko, to dla niego ta bliskość jest też poczuciem bezpieczeństwa. Gdy jest niespokojnie lub boi się czegoś, ukojenie znajduję w naszych ramionach. Jest stwierdzone naukowo, że dzieci przytulane przez rodziców, czy opiekunów szybciej się rozwijają i rzadziej chorują. Dowiedziono też, że wcześniaki, często dotykane szybciej przybierają na wadze i szybciej rosną. Tyle przyjemności, a ile z tego plusów.
Czasem rodzice nie do końca rozumieją, że przytulenie jest tak ważne. Dziecko potrzebuję bliskości, a odsyłane jest do zabawek. Dziecko czuję strach, a ma powiedziane, że nic się nie dzieje, a przecież wystarczyłoby przytulić, ukochać i wyszeptać, że mama, czy tata są i bardzo kochają. Naprawdę to wystarczy, a ile może zmienić.
Jestem szczęśliwa i dumna z tego, że jednym gestem mogę mojemu dziecku tyle zapewnić.
Moi rodzice mimo tego, że bardzo mnie kochają, nie mówili mi tego i nie mówią. W moim rodzinnym domu okazywanie sobie miłości nigdy nie było jakoś mocno pielęgnowane. Im byłam starsza, tym mniej było bliskości. Dziś, kiedy jestem już dorosła, widzę po sobie, że jestem dosyć "chłodna" w niektórych kwestiach emocjonalnych. Przez to tym bardziej chcę w Lili od początku zakorzenić, jak ważne jest okazywanie sobie miłości i czułości.
Przytulajmy swoje dzieci. Mówmy im o naszej miłości. Przytulenie ma ogromne znaczenie.


PIERWSZE ROZSTANIE Z DZIECKIEM

W końcu musiał nadejść ten czas. Po 13 miesiącach i 15 dniach przyszedł moment, że mama i córka miały się rozstać. Przedtem nasza najdłuższa przerwa to było zaledwie ponad pół dnia, kiedy Lili miała 3 miesiące.

Troszkę się obawiałam jak to będzie. Brałam pod uwagę, że kiedy Lili rano się zorientuje, że mnie nie ma, będzie niespokojna i zacznie płakać. I co? Moje dziecko w ogóle nie zauważyło, że mnie nie ma. Bawiła się świetnie i okazało się, że bez mamy da się żyć. Lili spędziła super weekend z tatą, a mama wybawiła się w przemiłym towarzystwie nad morzem. Wszyscy szczęśliwi i zadowoleni :).
Przed wyjazdem było mi troszkę smutno, że zostawiam Lilu, ale w głowie cały czas miałam, że przecież zostaje z tatą i w końcu wyjeżdżam tylko na weekend. Pierwszy dzień minął mi bezstresowo, jednak przy drugim złapałam się na tym, że coraz częściej myślę o Lileczce. M. przysyłał mi zdjęcia, by pokazać co aktualnie robią, a mi robiło się ciepło na sercu.
Póki co, to taki weekend jest dla mnie maksymalnym czasem na jaki mogę się rozstać z Lilu. Więcej chyba nie dałabym rady.



POCZĄTKI SAMODZIELNEGO CHODZENIA

Samodzielne chodzenie już tak blisko :).
Myślę, że za miesiąc, Lila będzie już chodzić. Przynajmniej wszystko na to wskazuje. Przy meblach śmiga jak szalona, a kiedy biorę ją za roczki to radości nie ma końca :).
Tak więc mama, powoli szykuję się na pojawienie się siniaków i guzów. Będzie się działo :).



Przed nami, zakup pierwszych bucików do chodzenia. Nie ukrywam, że mam z tym mały kłopot, wybór jest ogromny. Najbardziej podobają mi się firmy Emel, ale cena odstrasza. Wiem, że to pierwsze buciki i w ogóle, ale zdecydowanie wolę kupić coś do 100 zł. Drogie rzeczy owszem, ale tylko te, które posłużą nam na dłużej, a buciki na jesień pewnie będziemy już wybierać nowe.
Może macie jakieś sprawdzone marki lub sklepy do polecenia?

4 CZERWCA 2013

Lubię czytać tego typu posty, zawsze tak bardzo mnie wzruszają. Tyle w nich emocji i uczuć.
Dziś zapraszam na moje wspomnienie dnia, w którym na świat przyszła Lili. Tyle strachu i przelanych łez. Pobyty w szpitalu, mnóstwo leków, leżenia i błagania, aby została u mamy jak najdłużej. Potem przyszła połowa maja, a ja zaczęłam z niecierpliwością przebierać nogami i mówić do brzuszka, że jestem gotowa i czekam :).

Lili, której śpieszno było w 30 tygodniu ciąży, postanowiła zostać u mamy, aż do 41. Cieszę się, choć pod koniec z niecierpliwości już wariowałam. Tak chciałam ją mieć przy sobie, zobaczyć i dotknąć. Za nic uwierzyć dziś nie mogę, że to było rok temu. Tyle czasu minęło, dosłownie jak jeden dzień. Uwierzyć nie mogę :).

MOJE WSPOMNIENIE DNIA 4 CZERWCA 2013

Budzi mnie delikatny skurcz brzucha. W ciągu ostatnich dni było ich sporo, ale teraz od razu podejrzewałam, że to właśnie to (kobieca intuicja istnieje naprawdę). Pod ręką był telefon. Jest punktualnie 4.00 rano. Odkładam, zamykam oczy i czekam. Kolejny skurcz, patrzę i jest 4.12. Notuję, odkładam i dalej czekam. Im bliżej końca kolejnych 12 minut, tym bardziej się denerwuję. Dokładnie o 4.24 następny skurcz, a więc jest. Zaczęło się, rodzę.
Dziś już o tym wiem, ale wtedy za nic w świecie to do mnie nie dochodziło. Nie mogłam uwierzyć, że się zaczęło. Wstałam, zmieniałam pozycję, czekałam i kiedy skurcze dalej były regularne zaczęłam już przygotowania do wyjazdu, do szpitala. Mimo tego wszystkiego stwierdziliśmy, z M. że ma jechać do pracy, a ja w razie czego zadzwonię po niego. Nie ma, aż tak daleko, a ja liczyłam, że może jeszcze sytuacja się uspokoi. Tak więc on pojechał, a ja wzięłam prysznic, umyłam włosy, dopakowałam torbę do końca. Skurcze cały czas były regularne i pojawiały się co 10 lub 12 minut. Kiedy wszystko miałam już przygotowane, zadzwoniłam do lekarza i opowiedziałam co się dzieje. Ten natychmiast, zdecydowanym głosem rozkazał jechać do szpitala.
Miał taki ton, że się przestraszyłam. Wtedy pierwszy raz tak na poważnie do mnie doszło, że się zaczęło i już nic tego nie zatrzyma. Szybki telefon do M. i już czekałam jak na szpilkach. Zanim przyjechał jeszcze raz sprawdziłam, czy mam w torbie wszystko. Przejrzałam dokumenty, a na koniec obeszłam sobie cały dom. Byłam w nim sama ostatni raz. Śmiałam się i denerwowałam na zmianę.
Przyjechał M. i jeszcze trochę potrwało zanim wyjechaliśmy. W drodze do Poznania zatrzymaliśmy się jeszcze w szpitalu, w miejscowości gdzie mieszkamy, bo miałam tam ostatnie wyniki do odebrania. W czasie jazdy przytrafiło się już kilka silniejszych skurczów.
Do szpitala (Kliniki św. Rodziny w Poznaniu) dostaliśmy się sprawnie i szybko. Na miejsce dotarliśmy w okolicach 11.00. Myślałam, że przyjęcie pójdzie tak samo szybko, tym bardziej, że mój lekarz już dał znać, że przyjadę, ale niestety trafiliśmy na dzień, w którym rodzących było bardzo wiele. O ile dobrze pamiętam czekaliśmy godzinę, zanim mnie przyjęto.
Od tego czasu wszystko poszło już w miarę sprawnie, ale dosyć długo. Wypisanie dokumentów, badanie i wywiad. Przyjęli mnie oczywiście, ale na początek na ginekologie ponieważ cała reszta była zajęta. Po przebraniu się zrobiono mi KTG. Potem jeszcze chwilę posiedziałam z M. na korytarzu i w końcu mogłam się udać na porodówkę.
Niestety sama, bo nie była to sala, w której miał się odbyć nasz poród rodziny tylko zwykła porodówka. Sale do porodów rodzinnych były zajęte, a przed nami była jeszcze jedna para oczekująca. Tak więc miałam sobie leżeć i czekać. I właśnie dlatego, że nie były to zamykane pokoje, a jedynie pomieszczenia oddzielone ścianami M. nie mógł być ze mną. Strasznie tego żałuję, bo przez najgorszy czas leżałam tam całkiem sama.
Na porodówkę dotarłam o 16.00. W momencie przyjmowania na sale znów miałam krótki wywiad z położną i w tej chwili złapał mnie pierwszy bolący skurcz. Zaczęły się też już powtarzać co 3-4 minuty. Całe przyjęcie trwało jakieś 10 minut i po tym czasie w końcu mogłam się położyć. Na leżąco było mi zdecydowanie lepiej. Skurcze robiły się już coraz mniej znośne, ale położna stwierdziła, że na lek przeciwbólowy jest zdecydowanie za szybko i jedyne co mogła mi zaproponować to Dolargan. Nie wiedziałam co to, ale oczywiście się zgodziłam. Tak jak wytłumaczyła położna, tak się stało. Lek nie uśmierzył bólu, ale w miłym stanie pozwalał przeczekać czas między bolesnymi skurczami. Rzeczywiście było lepiej, lek dawał swego rodzaju odprężenie.
Leżałam sama i płakałam. Z bólu, ze strachu co mnie czeka. Nie mogłam się pogodzić, że jestem tu sama, a M. sam na korytarzu. Mieliśmy być razem, taki był plan. Błagałam w myślach, aby w końcu przyszła położna i powiedziała, że możemy się udać na salę porodów rodzinnych.
Jednak nic z tego. Położnej nie było, a ból stawał się już nie do zniesienia. Z każdym kolejnym skurczem myślałam, że kolejnego już nie wytrzymam. Stwierdziłam, że muszę wstać. Myślałam, że może jak zmienię pozycje będzie lepiej, a jak nie to może wymuszę coś przeciwbólowego i koniec. Chciałam wstać, ale sama nie mogłam. Przyszła położna i pomogła mi. Udało się, ale dopiero usiąść i w tej chwili stwierdziłam, że już nie wstanę, nie dam rady. Położna nalegała, że mi pomoże, że pójdę sobie pochodzić, albo posiedzę na piłce, ale ja już zaczęłam bezsilnie ryczeć z bólu i krzyczeć, że nie dam rady wstać i chce się położyć z powrotem. W tej chwili przybiegła kolejna położna i razem chciały pomóc mi wrócić do pozycji leżącej, ale ja nie mogłam się już ruszyć. Wtedy coś je tknęło i zawołały lekarkę. Przybiegła i wystarczyło jedno spojrzenie. Usłyszałam tylko: "pani rodzi!".
Z bezsilności zaczęłam płakać jeszcze mocniej. Już się zupełnie nie kontrolowałam. Wpadłam w jakiś amok. Przecież miał być poród rodzinny, lek przeciwbólowy. Przecież dopiero co mnie tu przyjęto, wiec jak już rodzę?
Jednak nikt mnie już nie słuchał. Akcja szybko się rozwinęła, zbiegły się położne. Co działo się dokładnie, nawet nie pamiętam. Wiedziałam, że bez M. nie urodzę. Oprócz płaczu doszła panika i zaczęłam wręcz błagać, aby M. mógł przyjść i, że nie chce być tu bez niego. Położne i pani doktor spojrzały na siebie i jedna zapytała jak się nazywa. Nie wiem ile trwało to dokładnie, ale M. pojawił się błyskawicznie, a ja przywitałam go ze łzami w oczach i prośbą, aby coś zrobił, bo tak strasznie mnie boli. Od razu, kiedy stanął przy łóżku, wszystko było gotowe i pozwolono mi przeć. Była godzina 18.00, czyli zaledwie 2 godziny od przyjęcia na porodówkę.
Myślałam, że ból skurczów, jakie miałam był najsilniejszym bólem, jaki mogę znieść, ale niestety się myliłam. Ból przy parciu jest nie do opisania. Chciałam rodzić w ciszy, a krzyczałamTak się właśnie skończyło twierdzenie położnej, że na lek przeciwbólowy jest za wcześnie. Pierwsze dwa parcia były straszne, ale najgorsze czekało mnie przy trzecim, kiedy to przeszła główka. Nawet, teraz kiedy to pisze i wspominam, przechodzą mnie ciarki. Został jeszcze ostatni raz i na całe szczęście, bo jestem pewna, że dłużej nie dałabym rady. Nie miałam już sił.
4 parcie, godzina 18.13. Jest, nasza córka. Lilia Estera - 2940 g i 51 cm.
Malutka, czyściutka i płacząca, nasza idealna.
Jedyne, na co miałam siły to zerknąć, czy na pewno to dziewczynka i potem głowa sama mi opadała. Zresztą i tak od razu ją zabrali na badanie i ubranie.
Ja myślałam, że wszystko co najgorsze mam już za sobą, ale pozostało urodzić łożysko, co o dziwo poszło całkiem sprawnie. Niestety nie całe i tu zaczął się problem. Od razu czekało mnie wyłyżeczkowanie, ale nie będę się na ten temat rozpisywać. Każda mama, która przez to przeszła wie, że to nic przyjemnego, a przyszłym mamą za nic w świecie tego nie życzę.

Kiedy było już po wszystkim, w końcu mogłam dotknąć i zobaczyć Lilkę. Przynieśli ją opatulona w kocyk. Taką maleńką, cieplutką. Nie spała, patrzyła na nas ciemnymi oczkami. Patrzyłyśmy obie na siebie, a ja nie mogłam się nadziwić, że jest moja, nasza. Taka piękna i przede wszystkim taka spokojna. Spędziliśmy tak trochę czasu, razem we trójkę, ale o 20.00 musiałam już opuścić salę porodową. Lili zabrano, a ja zostałam przeniesiona na sale poporodową, aby zregenerować siły. Wystarczyło mi 7 godzin i w nocy gdzieś w okolicy 1.00 przyniesiono mi Lilkę i od tamtej pory, po dzień dzisiejszy jesteśmy razem.
W szpitalu spędziłyśmy 7 dni, ze względu na podwyższony u Lili poziom CRP. Niestety przez pięć dni musiała przyjmować antybiotyk, ale na szczęście pomógł i w końcu mogłyśmy wrócić do domu.

Tyle razy słyszałam, że zapomina się ten dzień, ból, emocje. Nie wierzę, minął rok, a ja pamiętam wszystko tak dokładnie. Mam w głowie obraz sali, pamiętam jak wyglądały dwie położne, które najczęściej do mnie podchodziły. Wszystko jest takie realne i świeże, jakby się wydarzyło wczoraj.
Dziś wiem, że to dobrze, że wszystko tak błyskawicznie się rozegrało, ale wtedy byłam przerażona. Dopiero co dochodziło do mnie, że poród się zaczął, a ja już byłam na porodówce. Potem to już wiecie. Ja nie nadążałam, nie wiedziałam co się dzieje. Jeden wielki chaos i zamieszanie - tak najkrócej mogę opisać mój poród.
Jest też coś, co już do końca będzie mi się kojarzyć z tymi chwilami, to herbata miętowa. Po przeniesieniu na zwykłą sale, położna zaparzyła mi cały dzbanek świeżej miętówki. Nigdy nie przepadałam za tym smakiem, ale wtedy wypiłam cały i piłam już tylko ją, przez cały pobyt w szpitalu. Teraz za każdym razem, kiedy czuję ten zapach, mam w głowie tylko te dni.


SPOTKANIE MAM BLOGEREK W POZNANIU

Cytując Anię (z bloga: PRZEWIJAK) w sobotę "wyszłam z bloga" :). Pierwszy raz i oczywiście z córką.
Całe spotkanie zorganizowała Marta (autorka bloga: TOMI & TOBI). Szczerze podziwiam i gratuluję, bo napracowała się strasznie. Oczywiście finał był świetny. Nie mam porównania, ale bardzo mi się podobało.
W końcu, mogłam porozmawiać z ciocią Lili, czyli Izą (z bloga: NIE TYLKO RÓŻOWO). Tak, jesteśmy rodziną i nawet mieszkamy w tym samym mieście, ale do tej pory nie miałyśmy okazji się bliżej poznać. Wszystko zmieniło się dzięki spotkaniu blogowemu. Nareszcie spotkałam się też z Anią i jej synkiem Ksawerym, którym Lili bardzo się zainteresowała :). I tak nie nagadałyśmy się tyle ile chciałam.

No dobrze, a teraz trochę szczegółów. Spotkanie odbyło się w centrum rozrywki - Madagaskar w Poznaniu (strona internetowa: TUTAJ). Jak na spotkanie z dziećmi miejsce Marta wybrała idealne. Ja byłam tam pierwszy raz i całość zrobiła na mnie spore wrażenie. Jestem pewna, że tam wrócę. Całe spotkanie trwało od 10.00 do 14.00 i cały ten czas zleciał mi bardzo szybko. Głównie dlatego, że ciągle musiałam uważać na Lili. Mała oszalała kiedy mogła raczkować jak szalona po macie i zaglądać do zabawek. Puściłam ją i już jej nie było. Jak się zmęczyła to chciała być tylko na rękach, bo jednak ludzi sporo i chyba była przestraszona. Zresztą chyba wszystkie dzieciaczki były pod wrażeniem tak kolorowego miejsca. Był też gość specjalny, czyli Król Aleks. Troszkę poplotkowałam z niektórymi mamami, ale zdecydowanie mi mało. Oczywiście była kawa, herbata zimne napoje i mnóstwo słodkości w tym tort zrobiony przez Izę, który osobiście dowiozłyśmy :). Były też losy, a uzbierane za ich zakup pieniążki trafią na konto chorego Wojtusia (więcej o Małym Bohaterze: TUTAJ).
Zapraszam na relację.








I zdjęcia wykonane przez Patrycję, czyli WEGNER-KEILING PHOTOGRAPHY (blog: TUTAJ i Facebook: TUTAJ).












Dziękuję wszystkim sponsorom spotkania za upominki.




Sponsorzy spotkania:
Brunio
MaBiBi
CzuCzu
Ojtyty